Chińscy towarzysze – kapitaliści

REKLAMA

Chiny to kraj, do którego zrozumienia nie zawsze wystarczy chęć i dobra wola. Nie bez znaczenia jest w tym wypadku – sprawiająca olbrzymie kłopoty wszystkim wychowanym w zachodniej kulturze – tak zwana sztuka godzenia sprzeczności, którą Chińczycy – zwłaszcza rządzący – opanowali doskonale.

Siedzimy przy obiedzie w małym mieście biednej chłopskiej prowincji Jiangxi, w przeszłości będącej schronieniem dla Komunistycznej Partii Chin, która po rzezi w Szanghaju uciekła tu przed Kuomintangiem. Obecnie nie przyciąga zbyt wielu inwestycji, a jej mieszkańcy albo uprawiają rolę, albo stanowią bazę taniej siły roboczej sąsiedniego kwitnącego gospodarczo Guangdongu.

REKLAMA

Gospodarz – I sekretarz KPCh w tym małym, kilkusettysięcznym mieście, o którym niewielu słyszało, a jakich w Chinach są setki, jeśli nie tysiące – wygląda jak kopia Mao. Po uprzejmym powitaniu na wieść, iż przyjechałem z Polski, na jego twarzy pojawia się zdenerwowanie:
– Jesteście czarną owcą obozu socjalistycznego – zdradziliście socjalizm!

Z zarzutami tymi spotykam się w Chinach dość często, zatem od razu odpowiadam, że nasz socjalizm nie zezwalał na własność prywatną, np. posiadanie własnej fabryki i doprowadzam do konsternacji.

Na szczęście rozładowuje ją żona gospodarza, która właśnie wróciła z zakupów z Paryża. Jest zadowolona z nowych ciuchów i kosmetyków, jedzenie europejskie jednak niezbyt jej odpowiadało: „jest jak dla mnie zbyt ciężkie, za dużo chleba”. Na naszym stole tymczasem lądują kolejne przysmaki.

– A to ulubiona potrawa Mao, wieprzowina po hunańsku – mówi z dumą gospodarz.
– Następnym razem na zakupy wybieram się do Wiednia. Słyszałam o wspaniałych koncertach w filharmonii, a nawet balach dla turystów. Podobno można przebrać się w strój europejskiej arystokracji. To byłoby wspaniałe przeżycie – mówi rozmażona żona ideowego komunisty.
Obecnie w Chinach można mieć jedno dziecko, ale są wyjątki. Gospodarz ma trzy córki. Najstarsza przygotowuje się do wyjazdu do Kanady – obecnie jest na intensywnym kursie angielskiego. Wysyłanie dzieci na studia do USA, Kanady i Australii jest obecnie bardzo modne wśród wysokich rangą sekretarzy partyjnych oraz bogatych biznesmenów.

Córka fascynuje się jednak Hongkongiem – w przeciwieństwie do matki, która upodobała sobie Europę – na zakupy woli jednak jeździć nieco bliżej, licząc, że tam spotka przypadkiem na ulicy jakiegoś znanego piosenkarza czy aktora hongkońskiego. Średnia córka prawdopodobnie pojedzie od razu po liceum na studia do Anglii – zaskakuje mnie swoją wiedzą o Homerze i mitach greckich. Najmłodsza ma dopiero osiem lat, ale właśnie wygrała konkurs taneczny w rodzinnej miejscowości i jedzie na finał do Pekinu.

Kilkanaście dań na dziewięć osób to nie był najlepszy przykład rewolucyjnej ascezy – nic dziwnego, że gospodarz uiścił rachunek wysokości jednej miesięcznej pensji taniego pracownika, czyli 100 $. Przy tej szczodrości i gościnności gospodarza – zwłaszcza wobec „zdrajcy socjalizmu” nie wypadało pytać o ideały rewolucyjne.

Po tej lekcji wierności idei socjalistycznej wsiadamy do podstawionego terenowego jeepa z kierowcą i jedziemy zwiedzać oddalone o 150 km komunistyczne bazy rewolucyjne i miejsca związane z walką o komunizm, który już nie jest komunizmem.

– Ludzie, gdyby mogli, roznieśliby władze lokalne na strzępy- mówi studentka elitarnego Uniwersytetu Pekińskiego, sama pochodzenia chłopskiego, co obecnie jest już rzadkością wśród studentów wyższych uczelni.

Menedżer chińskiego koncernu o popularnym nazwisku Huang musiał dziś wstać nieco wcześniej, by odebrać nas o 7.30 z najlepszego hotelu w mieście. Miasto to zrobiło zawrotną karierę – jeszcze 30 lat temu wszyscy klepiąc biedę, zastanawiali się tu nad czystością doktryny socjalistycznej i sposobami wprowadzania jej w życie. Właśnie w takich miejscach widać, jak bardzo zmieniły Chiny i jak wielką moc sprawczą miały słowa Deng Xiao Pinga wypowiadane po 1978 roku: „Bogaćcie się”, „Lewicowcy bywają groźniejsi od prawicowców”, „Nieważne, czy kot biały, czy czarny, byle łowił myszy”. To nadmorskie miasteczko w ciągu jednego pokolenia zamieniło się w brzydkie, tandetne, nowobogackie światowe centrum produkcji butów i zapalniczek.

Zapakowani przez Huanga do samochodu wyjeżdżamy z miasta i z autostrady, zza przyciemnianych szyb minibusa obserwujemy ciągnący się nieprzerwanie od przedmieść pas fabryk: tych mniejszych zatrudniających kilkudziesięciu pracowników i większych zatrudniających parę tysięcy ludzi. Obok fabryk hotele robotnicze. W każdym w kilkuset pokojach na czterech piętrowych łóżkach mieszka osiem osób przybyłych z zachodu Chin. Ci tani pracownicy pracujący za około 300 zł nazywani są już w Chinach „syczuańską armią”. Całe chińskie wybrzeże to autostrady, fabryki i nieodłączne hotele robotnicze zamieszkałe przez kilkadziesiąt milionów tanich robotników z Zachodu, nieświadomych „zdobyczy socjalnych” gotowych pracować ciężko i nieprzyzwoicie tanio. To na nich swoimi wyborami konsumenckimi każdego dnia głosują mieszkańcy świata, kupując wyprodukowane tutaj dobra, do których cen i konkurencyjności nikt obecnie niestety nie jest w stanie się zbliżyć. Za oknami oglądamy zatem śmierć polskiego przemysłu obuwniczego…

Prawdopodobnie w tych fabrykach produkowane są buty, które później po 3-4 krotnie droższej cenie, z odpowiednim nadrukiem trafiają przez Niemcy, Włochy, Holandię, Francję do Polski, gdzie wciąż wierzy się, że jakość produkcji chińskiej nie zmieniła się od lat 80., bo skoro państwo ma w nazwie komunizm, to i taka musi być jakość jego produktów.

Po obejrzeniu fabryki przez cały dzień prowadzimy intensywne negocjacje z Huangiem. Ponieważ nasza firma zainteresowana jest kupnem sporej partii towaru i perspektywy współpracy również wydają się interesujące – zostaniemy dopuszczeni przed oblicze szefa, a trzeba wiedzieć, że w Chinach jest to wielki honor.

Dwie godziny później siedzimy już w samolocie do Szanghaju.

Po wyjściu z lotniska wsiadamy w najszybszą kolej świata – kontrakt na jej budowę załatwił Niemcom kanclerz Schröder. Gdy zbliżamy się do prędkości 427 km na godzinę, podnosimy się wszyscy, wraz z turystami amerykańskimi, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Samochody na autostradzie za oknem mijamy tak szybko, że aż trudno je zauważyć, a przecież i one jadą ponad setką.

Podróż trwa krótko, bo jedynie 7 minut 22 sekundy – przeglądam gazetę, sąsiadują w niej informacje o stypendiach dla najbiedniejszych studentów ufundowanych przez chiński koncern, który chce w ten sposób „zademonstrować swój patriotyzm” (być może dlatego stypendia te są wręczane w najdroższym hotelu w mieście) z reportażami o przygotowaniach do wyścigu Formuły 1 w Szanghaju i turnieju golfowego w Shenzhen. Mao Ze Dong i starzy rewolucjoniści walczący z „burżuazyjnym stylem życia” i promujący ascetyczny duch i postawę godną rewolucjonisty chyba przewracają się w grobie. Chyba że oni również opanowali sztukę godzenia sprzeczności…

Szef wywiera na nas spore wrażenie. Mówi z akcentem pekińskim i dopiero w trakcie rozmowy okazuje się, że pochodzi ze stolicy Chin i większość czasu spędził, pracując w różnych urzędach ministerialnych, a sporą część za granicą. Stąd też jego angielski i niemiecki wprawiają nas w zakłopotanie – rzadko spotyka się w Chinach osoby tak wyedukowane i potrafiące swobodnie rozmawiać z obcokrajowcami. Mamy wrażenie, że nawet dużo rozumie z uwag, które wymieniamy miedzy sobą po polsku (czy rozumie rosyjski?).

Po krótkim spotkaniu w biurze jedziemy na karaoke. Pijemy whisky, grając w kości – to popularna w Chinach gra, której zasady są proste: kto po wyrzuceniu dwóch kostek ma najmniej oczek, musi wychylić szklankę z alkoholem, jeśli zaś wypadły dwie jedynki, dwójki itd. wówczas ma przywilej wskazania osoby pijącej bądź też prawo do podjęcia decyzji, że piją wszyscy. Chińcycy tym razem mają pecha. Naprzeciwko Huanga i Zhanga stoi silna i wytrenowana w piciu reprezentacja Polski.

Przygoda dyrektora Zhanga z biznesem zaczęła się parę lat temu, gdy po prostu przejął państwowe przedsiębiorstwo. W Chinach, podobnie jak w Polsce, wystarczyło kilka telefonów w notesie do kolegów, paru znajomych w banku, by ktoś czegoś nie zauważył, dał cynk czy też zapalił zielone światło. Wielu ludzi zbudowało swoje firmy od zera i doszło do wielkich majątków dzięki błyskotliwym pomysłom i ciężkiej pracy. Jednak gros chińskiej klasy kapitalistycznej, której istnienie wstydliwie się przemilcza, nigdy nie nazywając ich oficjalnie kapitalistami, gdyż tak nie wypada w państwie komunistycznym, dostała swoje biznesy na złotej tacy. Oczywiście później i tak ich biznesowe zdolności weryfikował rynek, jednak na starcie ich przewaga była dość znaczna.

Istota polskiego i chińskiego kapitalizmu nomenklaturowego była ta sama, jednak inna była skala i przejmowany kapitał: polski postkomunistyczny kapitalista z ZSMP, nawet jeśli był liczącym się graczem na polskim rynku, był za słaby, by zaistnieć globalnie, natomiast chińscy kapitaliści wywodzący się z KPCh po przejęciu za bezcen wielkich państwowych firm mogą zamieszać także w świecie. Wielu z nich już zresztą zaczyna inwestycje poza granicami kraju.

Pomijamy zatem niewygodne pytania „prywatyzacyjne” mogące zaszkodzić biznesowi i wymieniając przyjacielskie gesty, popijamy whisky.

– Moim celem w biznesie jest zarobienie i odłożenie kilkudziesięciu milionów dolarów, a potem chcę wyjechać z żoną do naszej jedynej córki – która obecnie studiuje w Australii – tłumaczy szef. Pytamy o chińskich przedsiębiorców, czy nie dziwi go to, że mogą wstępować do Partii Komunistycznej.

– Komunistyczna Partia Chin stoi na straży porządku społecznego i chroni własność prywatną – mówi szef pełnym przekonania głosem.
– Dlatego przedsiębiorcy też mają pełne prawo do służby krajowi, są wdzięczni za stworzenie sprzyjających warunków do robienia interesów. I to jest godzenia sprzeczności lekcja pierwsza. Kto by się przejmował tym, że nie zgadza się to za bardzo z Marksem?
Huang, który wstał dziś wcześnie, coraz gorzej znosi naszą grę w kości i nie chce dalej grać, ale przecież nie odmawia się klientom…

Chwalimy szefa za kompetentnego i tak oddanego firmie, pracownika:
– To mój asystent, mam takich dwudziestu, a chcę mieć stu! – tłumaczy. Do szefa polskiej delegacji mówi: „Następnym razem przywieź więcej chińskojęzycznych pracowników, już teraz penetrujemy rynki zagraniczne w poszukiwaniu takich osób – niedługo będziemy sami otwierać tam swoje przedstawicielstwa i na całym świecie opanujemy handel naszymi produktami, które nie mają żadnej konkurencji”. Brzmi to mało dyplomatycznie i dość złowrogo.

Tymczasem Huang po wypiciu pięciu szklanek whisky rozpoczyna recytację kodeksu wzorowego, perfekcyjnego pracownika, stanowiącego mieszankę konfucjanizmu i książek dla nowoczesnych menedżerów:
– Jeśli jest jakiś problem, od razu dzwońcie do Huanga – mówi. – Z całych sił staram się zapewnić wam najlepszą jakość, cenę i usługę na najwyższym poziomie i będę się starał jak najmocniej – dodaje, uderzając o blat stołu na uwiarygodnienie swojego silnego postanowienia ciągłego doskonalenia się. – Jesteśmy jak żołnierze. Każdego dnia walczymy o jak najlepszą realizację potrzeb naszych klientów. Ta walka nie ma końca.
– Wznoszę toast za naszych polskich braci i przyjaciół – to stara chińska biznesowa sztuczka. „Zaprzyjaźnienie się” często skłania naszych przedsiębiorców, by pozostać przy chińskim dostawcy, jeśli tylko jakość jest solidna, a cena niewiele różni się od pozostałych ofert na rynku.

Huang ma pecha, że trafił na Polaków. Krzyczy więc: „Przyjaciele, przed nami wspaniałe perspektywy!”, po czym zamroczony alkoholem, osuwając się powoli na kanapę, ostatkiem sił wypowiada jeszcze jedno słowo: „jakość…”.

Za chwilę, mimo późnej pory, zjawia się kierowca z firmy, zabiera ciało Huanga i odwozi go do domu. Spełnił swój obowiązek i perfekcyjnie wywiązał się ze swoich zadań na swoim odcinku wojny o klienta.

Prezydent Zhang jednak, jak Chińczyk z „Wesela” Wyspiańskiego, trzyma się mocno i tłumaczy zawiłości socjalizmu z chińską twarzą: między innymi brak prawników i związków zawodowych „które tylko przeszkadzają robić biznes i potem wszyscy na tym tracą”.

– A to już nie jesteście państwem socjalistycznym? – dziwi się pekiński taksówkarz na wieść, że jestem z Polski. Nie chce mi się dyskutować z nim, kto jest bliżej socjalizmu. Myślę sobie o Polsce z zagwarantowanymi konstytucyjnie „bezpłatną” edukacją, służbą zdrowia, a nawet o tak dziwnych tworach jak uśmiercona już chyba na zawsze „prawica związkowa” i o chińskim sprywatyzowanym systemie edukacyjnym, braku związków zawodowych i lewicowych intelektualistach walczących o prawa pracownicze i „zdobycze socjalne” siedzących w więzieniach bądź wygnanych zagranicę oraz sojuszu robotników, chłopów i przedsiębiorców w łonie Partii, zastanawiam się, o co tu chodzi w tym wszystkim i kto „zdradził socjalizm”?
Autorytarny rząd w Pekinie nazywa sam siebie komunistycznym i świat mu wierzy. Jest to przecież rząd, który zwalcza demokrację liberalną i swobody obywatelskie, a wszystkich, którzy spiskują, od razu wysyła do łagru, a w najlepszym razie za granicę. Poza tym w 1949 roku władzę zdobyli komuniści, więc ci, którzy władzę po nich przejęli, dla wygody też są tak nazywani, chociaż to, co robią, jest w wielu wypadkach przeciwieństwem i zaprzeczeniem komunizmu.

Przekonać własnych obywateli, że żyją w państwie komunistycznym, nie było trudno, wszak najbogatsze 100 milionów jest zainteresowane utrzymaniem się obecnej sytuacji, a w przypadku dysonansów poznawczych zawsze może sobie powiedzieć, że jest to socjalizm z chińską specyfiką. Pozostaje jeszcze ponad 700 milionów biednych chłopów, którzy nigdzie nie byli i w dającej się przewidzieć przeszłości nie mają szans pojechać nigdzie za granicę – oni zawsze uwierzą we wszystko, co im się powie. Co gorsza, brak darmowych wczasów, pakietu socjalnego i rozbudowanego systemu zasiłków i opieki społecznej nie uważają wciąż za niesprawiedliwość, gdyż żądania, które w Europie są od wielu lat oczywistością, nie przychodzą im do głowy. Uspokaja ich świadomość, że żyją w państwie komunistycznym, w szkołach obok zarządzania i marketingu nadal studiuje się marksizm, zaś taksówkarze wieszają sobie medaliki z Mao, wierząc, że wielki przywódca, jak święty Krzysztof, będzie chronił ich od wypadków. Oficjalnie rządzi lud pracujący, choć w rzeczywistości lud pracujący nie ma nic do gadania, a jego życie jest ciężkie. I to jest chyba sztuka „godzenia sprzeczności” nie do zrozumienia dla Europejczyków, dla których coś jest tylko białe albo czarne.

Zatem wmówienie tego własnym poddanych nie było zadaniem trudnym, zwłaszcza na gruncie wielowymiarowej logiki „godzenia sprzeczności”. Natomiast przekonanie 4/5 ludzkości, że jest się państwem komunistycznym, podczas gdy jest się autorytarnym państwem kapitalistycznym – to już naprawdę osiągnięcie.

wcześniejsze teksty w kategorii „WAŻNE!”:
Chińscy towarzysze kapitaliści
O Platformie: Liberalizm na opak

Korwin Mikke: Zlikwidować działalność gospodarczą!
Korwin Mikke: o likwidacji dzieci niepełnosprawnych.
Korwin Mikke dla nczas.com: Wspomnienia wyborcza…
Piotr Żak: Wnioski z rozmowy z Arturem Zawiszą oraz Szymonem Pawłowskim
Janusz Korwin Mikke: To są dziwne wybory!
Dariusz Kos: Czy prezydent sprzeda Polaka?

REKLAMA