Devotio moderna

REKLAMA

W „Archipelagu GUŁag” Aleksander Sołżenicyn wspomina o incydencie, z jakim zetknął się już na zesłaniu, kiedy podjął pracę w szkole. Brat jednego z jego czeczeńskich uczniów po pijanemu popełnił morderstwo. Zgodnie z czeczeńskimi zwyczajami, rodzina zamordowanego musiała dokonać krwawej zemsty na rodzinie mordercy. W przeciwnym razie traciła wszelką powagę.

Przerażony morderca natychmiast uciekł, zaś jego rodzina zabarykadowała się w domu, obleganym przez rodzinę ofiary. Podobnie zabarykadowała się miejscowa milicja. I gdyby nie „starcy”, czyli naczelnicy rodów, których ściągnięto specjalnym samolotem z Ałma–Aty (bo rzecz działa się w Kazachstanie, gdzie ci Czeczeńcy, podobnie jak Sołżenicyn, przebywali na zesłaniu) i którzy uwolnili rodzinę mordercy od krwawej zemsty, z pewnością polałaby się krew.

REKLAMA

Ale – jak komentuje ten incydent Sołżenicyn – jego uczeń zrozumiał, że nie ma na świecie większej siły, jak odwieczne prawo krwawej zemsty rodowej, wobec którego bezsilna okazała się nawet potęga Związku Radzieckiego.

Niedawno redakcja „Rzeczpospolitej” przyznała Nagrodę im. Jerzego Giedroycia mieszkającemu w Berlinie Bohdanowi Osadczukowi, uznanemu za orędownika „pojednania polsko–ukraińskiego”.

Z tej okazji przeprowadzono z nim wywiad, w którym Bohdan Osadczuk powiada, że zamieszkał w Berlinie, bo pierwotnie zamierzał wyjechać do Ameryki, ale jakoś się nie złożyło. Jego rozmówca uprzejmie przełyka to wyjaśnienie, podobnie jak informację o nieszczęśliwym incydencie, jaki zdarzył się w początkach lat 40–tych na Chełmszczyźnie, gdzie Polacy zabili ukraińskiego nauczyciela.

Bohdan Osadczuk taktownie nie wspomina o swoich zasługach w depolonizacji Chełmszczyzny, do której pretekstem stał się wspomniany incydent, ani o tym, że zasługi te zostały zauważone i docenione przez władze III Rzeszy, które w 1941 roku, w nagrodę przyznały mu stypendium na studia w Berlinie.

Ale o tym dzisiaj nikt już nie pamięta; ani prezydent Kwaśniewski, który Bohdana Osadczuka udekorował Orderem Orła Białego, ani prezydent Kaczyński, który składał mu gratulacje podczas gali na Zamku Królewskim w Warszawie. „Pojednanie” jest bowiem najważniejsze.

Problem wszelako polega na tym, że w tej pojednawczej retoryce postawiony został znak równości między „ukraińskim narodem” i ukraińskimi nacjonalistami, którzy reprezentują zaledwie jeden kierunek polityczny.

Jeden – ale odwołujący się do najbardziej archaicznych wzorców – ot właśnie takich, jak krwawa zemsta rodowa – tylko przeniesionych na stosunki międzynarodowe. Dzięki temu – jak się wydaje – jest bezkonkurencyjny.

Obecnie nacjonaliści, a ściślej mówiąc – banderowcy, stanowią trzon zaplecza politycznego zarówno Naszej Ukrainy prezydenta Wiktora Juszczenki, jak i BjuTy – partii Julii Tymoszenko. W uchwale z 30 grudnia ub. roku władze zdominowanego przez banderowców Światowego Związku Ukraińców zasugerowały prezydentowi Juszczence, by potępienie operacji „Wisła” uczynił głównym motywem stosunków ukraińsko–polskich, a więc – sławnego „pojednania”.

W dokumencie położono nacisk, by rocznicowe obchody urządzać zwłaszcza na „ukraińskim terytorium etnicznym” – jak autorzy uchwały określili województwo podkarpackie i część woj. Małopolskiego – mniej więcej do Nowego Sącza.

I rzeczywiście – stosowne obchody wszędzie tam się odbyły, nawet z udziałem zdezorientowanych przedstawicieli polskich władz państwowych i samorządowych, bo jużci – z „pojednaniem” nie ma żartów.

W ten oto prosty sposób banderowcy, którzy ani myślą odcinać się od celów, ani nawet – od ludobójczych metod zaprojektowanych przez głównego ideologa ukraińskiego nacjonalizmu Dymitra Doncowa – za pośrednictwem m.in. Bohdana Osadczuka, wspomaganego przez „doradczynię” Bogumiłę Berdychowską, kręcą polityką wschodnią Rzeczypospolitej, na której czele, na skutek lekkomyślności lub poczciwej łatwowierności polskiego społeczeństwa, stają albo agenci, albo jakieś uparte muły.

W rezultacie Polska, łudzona „błyskotkami” w postaci różnych „pojednań”, jak nie z Żydami, to z banderowcami, jak nie z banderowcami, to z Niemcami – realizuje polityczne cele banderowców, Niemiec, Izraela, Stanów Zjednoczonych i Bóg wie , kogo jeszcze – ale nie własne. Do tego stopnia, że boi się nawet wystawić w Warszawie pomnik polskim ofiarom ludobójstwa na Kresach Wschodnich w latach 40–tych.

A cóż dopiero po ratyfikowaniu Traktatu Reformującego, kiedy trzeba będzie „bez zastrzeżeń” realizować politykę unijnego ministra spraw zagranicznych?

W oczekiwaniu na ten moment szykująca się do rekonkwisty razwiedka kładzie fundamenty pod nowy panteon tubylczych świątków epoki Anschlußu. Ledwo tylko zebrał się Sejm i wybrał sobie prezydium, Lewica i Demokraci, z racji ukorzenienia zwana również „Likudem”, wystąpiła z wnioskiem o powołanie komisji śledczej, która ma zbadać okoliczności śmierci Barbary Blidy.

Jak wiadomo, pani Blida zastrzeliła się w łazience kiedy przyszli do niej agenci ABW w związku z przewałami na handlu węglem. Wprawdzie Janusz Kaczmarek twierdził, że nie było przeciwko niej żadnych dowodów, ale – jak przytomnie zauważył JK–M – pani Blida musiała uważać, że są i to poważne.

W tej sytuacji „wyjaśnianie” okoliczności jej śmierci może mieć tylko jeden cel w postaci swego rodzaju kanonizacji nieboszczki, która odtąd będzie „santa subito”. Wolała zginąć, niż puścić farbę, za co słusznie może oczekiwać wdzięczności od Likudu i innych formacji, więc tylko patrzeć, jak stanie się nowym wcieleniem świętej Barbary, będącej, jak wiadomo patronką górników. Teraz można będzie rozszerzyć ten patronat również na razwiedkę, dla której można by ustanowić też jakiś odpust. Już tam „judeochrześcijanie” z pewnością coś wymyślą.

Nadzieję tę czerpię choćby z deklaracji posła Jarosława Gowina, według którego Michał Boni „obdarzył nas dobrem”. Nie bardzo wiadomo, co prawda, kogo ma obejmować zaimek „nas”, na czym polega „dobro”, jakim Michał Boni miałby „nas” obdarzyć, ani nawet – kiedy tak nas obdarzył – czy wtedy, kiedy podpisywał zobowiązanie do współpracy z SB, czy wtedy, kiedy o tym poinformował, oczywiście z zastrzeżeniem, że się nie zaciągał – ale to też charakterystyczne. Jest chyba oczywiste, że „judeochrześcijaństwo” musi czymś różnić się od chrześcijaństwa zwyczajnego, w którym miało być „tak – tak, nie – nie”.

Ta devotio moderna pasuje jak ulał do sytuacji, jaka nastąpi po Anschlußie, kiedy to – jak nas zapewniają mądrale – i Unia będzie miała suwerenność i każda prowincja Unii – też.

W tej sytuacji nic dziwnego, że Donald Tusk bierze sobie za doradcę do polityki zagranicznej akurat Lecha Wałęsę, co to był „za a nawet przeciw” i wynalazł „plusy dodatnie i ujemne”.

REKLAMA