Karta Praw Podstawowych

REKLAMA

Trwa spór o Kartę Praw Podstawowych, która jako aneks do traktatu reformującego UE ma być podpisana przez państwa członkowskie 13 grudnia w Lizbonie. Spór o tyle ciekawy, że daleko idącą dezaprobatę wobec wspomnianego dokumentu zaczęli wyrażać hierarchowie kojarzeni dotychczas z nurtem euroentuzjastycznym, mocno wpływowym w łonie polskiego episkopatu. Dlatego warto pochylić się nad wywiadem, jakiego niedawno udzielił jednej z gazet metropolita gnieźnieński arcybiskup Henryk Muszyński, uchodzący za niezwykle gorącego orędownika Unii Europejskiej. Przyznam, że z niedowierzania przecierałem oczy. Oto fragment:

– Traktat lizboński ma charakter polityczny, problematykę wartości, fundamentalnych praw człowieka zawiera Karta Praw Podstawowych z 2000 r., która ma być aneksem do traktatu. Jak ksiądz arcybiskup ocenia ten dokument?

REKLAMA

– W karcie też nie ma odniesienia do chrześcijaństwa. W zależności od wersji językowej znajdziemy jedynie odwołanie do dziedzictwa duchowego i moralnego albo duchowo-religijnego Europy. Jest w niej zapisane prawo do życia, ale nie od poczęcia do naturalnej śmierci, co otwiera drogę do prawnego uznania aborcji i eutanazji. Brak też jasnej definicji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, co może otworzyć możliwość prawnego uznania związków homoseksualnych.

– Jednak regulacje karty nie są nadrzędne w stosunku do prawa danego państwa, respektują ustawodawstwo krajowe. Czy to nie jest dostateczne zabezpieczenie?

– Mimo wszystko mam obawy, że prawa niezgodne z nauczaniem Kościoła będą w Polsce wprowadzane. Nie tylko ze względu na nieprecyzyjne zapisy karty, ale pod wpływem olbrzymich nacisków środowisk liberalnych, które w Europie są bardzo aktywne. Mogą się na przykład powołać na artykuł karty, który zakazuje wszelkiej dyskryminacji ze względu na orientację seksualną.

– Rząd Jarosława Kaczyńskiego zaakceptował traktat lizboński, ale nie zgodził się na podpisanie Karty Praw Podstawowych. Traktat będzie ratyfikował w grudniu rząd Donalda Tuska, który skłania się do przyjęcia karty. Czy Polska powinna ratyfikować Kartę Praw Podstawowych?

– Nie jestem mentorem rządu. Uważam jednak, że ludzie wierzący nie mogą być dyskryminowani ze względu na swoją wiarę, a Karta Praw Podstawowych może do takiej dyskryminacji prowadzić. We wspomnianym artykule mowa jest także o niedyskryminowaniu ze względu na wyznawaną wiarę. A przecież koncepcja rodziny czy stosunek do życia należy do istoty wiary, dlatego próby wprowadzenia aborcji, czy uznania prawnego par homoseksualnych można uznać za taką dyskryminację.

Nieczęsto zdarza mi się zgadzać z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, szczególnie w sprawach politycznych, niemniej w temacie jego stosunku do Karty Praw Podstawowych z radością podaję mu swoją grabę i mocno nią potrząsam. Moralność to za poważna sprawa, by pozostawiać w jej obrębie niedopowiedzenia czy furtki, przez które wlać się może cały szlam permisywnej Europy, przed czym ostrzegał Jan Paweł II, i przed czym z równie dużą siłą przestrzega Benedykt XVI. W tym miejscu pozwolę sobie na małą refleksję.

Szybkość z jaką Unia Europejska zagospodarowuje przestrzeń starego kontynentu wprost zadziwia. Niewątpliwy sukces gospodarczy państw członkowskich sprawił, że to, co jeszcze niedawno było rozrywką intelektualną politycznych salonów, zaczęło się materializować w iście ekspresowym tempie. Idea paneuropejska, która od początku ubiegłego wieku zapładniała umysły wielu wpływowych osób świata polityki, biznesu i kultury, przybrała realne kształty. Mrzonki niepoprawnych marzycieli, jak mawiano o propagatorach zjednoczonej Europy, po traumatycznych doświadczeniach II wojny światowej trafiły w końcu na podatny grunt.

Mamy zatem Europę pozbawioną granic, posiadającą unifikującą się strukturę polityczną i gospodarczą, w której wspólne prawodawstwo i sądownictwo są już na wyciągnięcie ręki. Mamy Unię Europejską o jakiej marzyli jej zamierzchli pomysłodawcy: Richard Coudenhove-Calergi, czy niezwykle tajemniczy, wywodzący się z Polski, Józef Rettinger. Gdyby obaj żyli, mogliby dzisiaj święcić triumfy.

I choć w wielu dziedzinach Unia Europejska może zadziwiać, to zachwyty nad jej obliczem coraz częściej ustępują obawom, że może ona nie sprostać aspiracjom o potędze i dobrobycie. Euroentuzjaści niezmiennie twierdzą, że do pełni szczęścia wystarczy Europie rynek obejmujący 350 milionów konsumentów i wspólnotowe prawo. Ma to być, jak przekonują, panaceum na procesy globalizacyjne i wynikającą z tego konieczność podjęcia skutecznej rywalizacji ekonomicznej ze Stanami Zjednoczonymi oraz krajami Dalekiego Wschodu, zwłaszcza z rozpędzającymi się Chinami.

I choć rozumowanie to nie jest pozbawione logiki, gdyż współczesny świat wymusza różnego rodzaju konsolidacje, w tym także polityczne, to wypada się zastanowić, czy Europa jest do tej rywalizacji należycie przygotowana. Eurorealiści, kontestujący biurokratyczny i soc-liberalny charakter Unii wyraźnie w to wątpią i ja te wątpliwości podzielam.

Ten brak przygotowania wynika z faktu, że Europa w walce o miejsce na światowym podium wybrała oręż nader ociężały organizacyjnie, obarczony etatystycznym nawisem i bagażem gospodarczego socjalizmu. W starciu z dynamicznymi i elastycznymi rynkami Azji czy Ameryki Północnej pachnie to nieuchronnie widowiskową porażką.

Nigdzie bowiem w pragmatycznym do bólu świecie, nie występuje takie cudo gospodarcze – poza ewidentnie socjalistycznymi enklawami – w którym każdą, najmniejszą nawet dziedzinę aktywności ekonomicznej, oplata się gąszczem przepisów i norm, czyniąc z wolnej konkurencji karykaturę. A czymś takim staje się Unia Europejska, która z roku na rok przybliża się do gospodarki nakazowo-rozdzielczej, obrastającej tłuszczem kuriozalnych norm i przepisów.

Pomimo, że Europa wciąż budzi respekt pod względem ilości kapitałów jakimi obraca, obszaru, ludności i infrastruktury, to jeśli nie wygeneruje z siebie innej metody konsolidacji i współpracy, szybko stanie się zestarzałym rynkiem, którego bilans handlowy w porównaniu z resztą nowoczesnego świata, będzie mocno poniżej oczekiwań.

W takich warunkach nie będzie mowy o zdobywaniu przysłowiowych „nowych lądów”, które podbijają dzisiaj Chiny, kraje Azji i Pacyfiku. Tam przenoszą się centra finansowe, inwestycyjne i technologiczne i tam też poziom wynalazczości, jak i szybkość wdrażania nowoczesnych technologii, dawno osiągnąły status, do którego coraz trudniej doszlusować zdyszanym krajom Unii Europejskiej.

Tam też, co ciekawe, coraz wyraźniej zaczyna kształtować się nowe centrum intelektualne świata, choć może to brzmieć dla Europejczyków i Amerykanów jak obraza. Tak jak w przypadku wytworów techniki, tak i w dziedzinie intelektualnej Azja udanie kopiuje i ulepsza na swój sposób myśl „białego człowieka”, w czym pomagają jej powracający prymusi zachodnich uczelni, szybko adaptujący do lokalnych warunków zachodni sposób myślenia i odczuwania.

I tu już żartów nie ma. Przesuwanie się intelektualnego centrum świata na Daleki Wschód jest groźnym ostrzeżeniem dla krajów cywilizacji antyku i łaciny. To zapowiedź stopniowej ich marginalizacji, choć dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne. Po walce technologicznej przychodzi czas walki myśli, idei i cywilizacji. I to będzie walka o prawdziwy prymat w świecie.

Siłą napędową Europy była zawsze jej różnorodność. Z niej wychodziły w świat odwaga poszukiwań, myśl techniczna i cywilizacyjna. Zasieki unijnego prawa, norm i standaryzacji, zaczynają pozbawiać ją pionierskiego charakteru, reglamentując wolną przedsiębiorczość i gospodarczą aktywność. Dzisiaj, trzeba to sobie jasno powiedzieć, Europa nie jest w stanie wywołać żadnego przełomu, ani intelektualnego, ani gospodarczego.

Rugując ze swojego prawodawstwa chrześcijaństwo i przynależny mu personalizm, wypłukuje się z najcenniejszych pierwiastków, pozbawia duchowej siły zdolnej oprzeć się naporowi @-ideologii, która za chwilę panoszyć się będzie w świecie, znacznie skuteczniej, niż przereklamowana New Age.

Jan Paweł II 10 stycznia 2002 r. w przemówieniu do korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej wypowiedział znamienne słowa:

„Kto chce czynnie pracować przy budowaniu autentycznej jedności europejskiej, musi brać pod uwagę te fakty historyczne, których wymowa jest niepodważalna. Jak już powiedziałem przy innej okazji, «spychanie na margines religii, które wniosły i nadal wnoszą swój wkład w rozwój kultury i humanizmu — dających Europie słuszny powód do dumy — jest dla mnie przejawem niesprawiedliwości, a zarazem obrania błędnej perspektywy.”

I o tę perspektywę toczy się dzisiaj w Europie walka. Walka o to, czy będzie ona liberalno-laicka, czy też uwzględni dorobek mierzony nie tylko wynalazkami, sztuką, architekturą czy filozofią, ale oprze się na duchowym dziedzictwie, być może trudno definiowalnym, ale jakże obecnym i wpisanym w Europę.

(źrodło)

REKLAMA