Stop rabusiom drogowym! Nowa zwierzyna: pijani

REKLAMA

Polskie drogi to miejsce, w którym odbywa się permanentny, zalegalizowany rabunek. Codziennie tysiące funkcjonariuszy drogówki grabią kierowców. Wykorzystują wszelkie możliwe preteksty, by wyrwać sto, dwieście czy pięćset złotych. Teraz ponoć prawicowy i pochodzący z konserwatywnego i kulturalnego Krakowa minister sprawiedliwości powiedział im „rabujcie jeszcze więcej”! „Rabujcie całe samochody!”. Czas położyć kres temu prawnemu zdziczeniu, które nie zmniejsza liczby wypadków i ofiar śmiertelnych, tylko coraz wyraźniej kieruje nas w stronę cywilizacji rosyjskiej i azjatyckiej, gdzie funkcjonariusze zajmują się tylko jednym – strzyżeniem i dojeniem obywateli.

Wszystko to, co rozgrywa się na polskich drogach, te orgie rabunku, dzieją się oczywiście pod pretekstem „troski o bezpieczeństwo”. Tymczasem w istocie funkcjonariusze drogówki częściej sami prowokują wypadki, w których giną ludzie, niż im zapobiegają. W dodatku wydawane na ich etaty gigantyczne pieniądze mogłyby zostać przeznaczone na budowę dobrych dróg, których zaistnienie naprawdę zmniejszyłoby liczbę wypadków.

REKLAMA

Niemcy czy Kirgizja?

Czym różnią się Niemcy od Kirgizji? Oprócz różnic, które jest w stanie wskazać każde dziecko, jest ta dla szarego obywatela najważniejsza – choć w Europie Zachodniej niedostrzegalna. W Niemczech policjant interweniuje, gdy jest do tego zobligowany przez prawo, a w Kirgizji zajmuje się głównie okradaniem obywateli pod pozorem stosowania tego prawa. Czy Polska jest bliższa w tym sensie Kirgizji, czy Niemiec? Niestety wszystko wskazuje na to, że Kirgizji. Tyle że polski policjant kradnie pośrednio – zanim dostanie swoją dolę, najpierw pożywi się państwo. Na tym właśnie w gruncie rzeczy polega walka z korupcją à la PiS.

Zasadzki w lesie

Rabowanie na drogach to zajęcie archetypiczne. Rabusie zajmowali się tym od zarania dziejów, bo to przecież na gościńcu jest ruch, tam jest wielu ludzi, których można złupić, nie uganiając się za nimi po chaszczach. I zachowanie polskiej policji, która pod pozorem troski o bezpieczeństwo prowadzi obławy na polskich drogach, trzeba rozpatrywać w tym kontekście. Nie ma bowiem żadnych dowodów na to, że te kontrole i wypisywane mandaty w jakikolwiek sposób wpływają na poprawę bezpieczeństwa. Co więcej, choć z wiadomych powodów policja nie prowadzi takiej statystyki, wiadomo, że kontrole często kończą się stłuczkami, a nawet wypadkami śmiertelnymi. Najsłynniejszy taki wypadek miał miejsce dwa lata temu przy zburzonym już budynku klubu Spójnia koło warszawskiej Wisłostrady. Przy tym arcyniebezpiecznym miejscu zaczaił się policjant, by wlepiać mandaty za przekroczenie prędkości. Gdy wyskoczył z lizakiem na jezdnię przed rozpędzonym seicento, kierowca przestraszył się i wpadł w poślizg. W efekcie przejechał policjanta i uderzył w inny samochód, w wyniku czego zginął na miejscu. Stołeczna drogówka nawet nie zająknęła się, że sprawcą tego krwawego wypadku był w oczywisty sposób policjant. A takich zdarzeń na polskich drogach są dziesiątki i setki. Jednak z jakichś tajemniczych powodów żaden „Super Express” nie rozpoczął pod wpływem tej jatki kampanii „stop policjantom-mordercom na drogach”.

Rabunek rozszerza się wraz ze wzrostem liczby przepisów i liczby funkcjonariuszy. Ostatnim rekordem pobitym przez warszawskich funkcjonariuszy-rabusiów są kontrole w… Lasku Kabackim. Patrol zaczajony w krzakach zatrzymuje rowerzystów i każe im dmuchać w balonik. Bo przecież kierowca po jednym piwie to w myśl najnowszych sloganów „morderca za kierownicą”.

Nowa zwierzyna – „pijani”

Ostatnio największa nagonka trwa na tzw. pijanych kierowców. Już po przekroczeniu 0,2 promila alkoholu we krwi teoretycznie kierowca może zostać skazany na karę bezwzględnego pozbawienia wolności i wysoką grzywnę sięgającą… 700 tys. złotych. Na szczęście polscy sędziowie jeszcze nie zwariowali do końca i takich kar nie stosują. Ale już trwa kampania prasowa, napędzana przez ministra Zbigniewa Ziobrę, by takie represje jednak stosować. Tymczasem ciągle w kilku europejskich krajach wariaci nie zwyciężyli i zupełnie legalne jest tam jeżdżenie z zawartością alkoholu we krwi na poziomie 0,8 promila. Czyli takiej, jaką mężczyzna średniej postury ma po wypiciu butelki wina. Nawet w Niemczech dopiero od roku obniżono tę barierę do 0,5 promila. A i tak policja zachowuje tam w tej sprawie daleko idący rozsądek i tolerancję.

Tu trzeba wyjaśnić, że nie ma dowodów na to, iż pijani kierowcy powodują więcej wypadów. Oczywiście zdarzają się pojedyncze krwawe wypadki z ich udziałem, jednak nie udało mi się znaleźć żadnej wiarygodnej statystyki sugerującej, że są szczególnie niebezpieczni. Czasem za kółko siadają osoby, które kierują w stanie zamroczenia – jednak takich osób od ruszenia w trasę nie powstrzymają żadne represje, bo nie są one po prostu ich świadome. Natomiast ta zdecydowana większość „pijanych” to ludzie po wypiciu dwóch-trzech piw, których koncentracja i refleks nie są na pewno mniejsze od refleksu przeciętnego kierowcy, który przejechał w upale kilka godzin. Wskutek prawniczego szaleństwa oraz możliwości pomiarowych „pijani” stali się łatwą do ograbienia zwierzyną łowną, traktowaną w dodatku przez policję jako ludzie pozbawieni jakichkolwiek praw, gdyż „nie można z nimi rozmawiać, bo są nietrzeźwi”.

Wrócić do 0,8

Jest prawdą, że polskie drogi są wyjątkowo niebezpieczne. Wynika to z tego, że są wąskie, dziurawe i niestety samochody osobowe, jadąc nimi, muszą nieustannie wyprzedzać na przeciwnym pasie. Bez tego wyprzedzania ruch ciężarówek i TIR-ów znacznie by się spowolnił. Jednak lekarstwem na te arcyniebezpieczne manewry nie są policyjne zasadzki, tylko poprawa stanu dróg. A do takiej poprawy można doprowadzić tylko angażując ogromne środki. Tymczasem środki te są przejadane przez organizacje kontrolne. Wystarczy powiedzieć, że w Polsce działa ok. 10 tys. funkcjonariuszy drogówki. Utrzymanie każdego z nich to co najmniej 60 tys. złotych rocznie.

W ciągu 10 lat daje to, wraz z premiami, dodatkami mundurowymi itp. okrągły milion. Prosty rachunek wskazuje więc, że zmniejszenie liczby pracowników drogówki np. o połowę i przeznaczenie pieniędzy marnowanych na ich utrzymanie na budowę dróg pozwoliłoby w ciągu kilku lat na zbudowanie gęstej sieci autostrad i dróg ekspresowych. Czyli takiego systemu komunikacyjnego, przy którym, jak w przypadku niemieckich autostrad, istnienie drogówki nie jest w zasadzie w ogóle potrzebne.

Tak więc zamiast polowania na „pijanych kierowców” jedyną drogą do ograniczenia rzezi na polskich drogach jest zmniejszenie liczby funkcjonariuszy drogówki, która zresztą w tej rzezi uczestniczy. I przeznaczenie pieniędzy wydawanych obecnie na drogowych rabusiów – na budowę bezpiecznych dróg. Trzeba też wrócić do możliwości prowadzenia samochodu do poziomu 0,8 promila we krwi kierowcy. By odebrać policjantom prawo do stosowania represji wobec niewinnych ludzi.

Trzeba wreszcie, by Polska opuściła krąg cywilizacji Rosji i Azji Środkowej i skończyła z rabunkiem na gościńcach.

REKLAMA