Cuda, przypadki i konieczności

REKLAMA

Z dawna było niebieskim oznajmione cudem i poprzedzone głuchą wieścią między ludem. Chodzi naturalnie o sławne expose premiera Donalda Tuska, poprzedzone bezprecedensowym zwycięstwem polskiej reprezentacji piłkarskiej nad reprezentacją Królestwa Belgii. Zwycięstwo to bez wątpienia należy zaliczyć do narodowych cudów, bo za Kaczyńskich polska reprezentacja na pewno by przegrała. Tylko patrzeć, jak usłyszymy, że za Tuska jest więcej śniegu, niż było za Kaczyńskiego. Co do głuchych wieści, to rozchodziły się one za sprawą oficerów frontu ideologicznego, którzy wprowadzili kraj w rodzaj adwentu, gdzie expose premiera Tuska miało ukoić narastającą tęsknotę ludu. Pani red. Kolenda–Zaleska pokazała nawet twórcze męki pana premiera, co, niezależnie od intencji, okazało się zabiegiem bardzo przezornym.

Gdybyśmy bowiem dzięki temu nie wiedzieli, że przemówienie to zostało przygotowane przez premiera Tuska osobiście, moglibyśmy pomyśleć sobie, że przygotował mu je jakiś blagier, w dodatku nie odróżniający spraw istotnych od mało ważnych szczegółów, a nawet balansujący na granicy utraty poczucia rzeczywistości. O tym ostatnim świadczy np. fragment, że dzięki silnej pozycji w Unii Europejskiej Polska stanie się głównym aktorem polityki światowej. Skoro jednak expose przygotował sam pan premier, to blagierstwo oczywiście nie może wchodzić w rachubę, a przyczyną osobliwości muszą być czynniki obiektywne.

REKLAMA

I rzeczywiście. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy, była nadzwyczajna rozwlekłość tego przemówienia. Przypominało ono zarówno pod tym, ale również pod innymi względami potworne słowotoki Władysława Gomułki, z jednakową pasją rozprawiającego o kiszonkach, jak odgrażającego się, że „prędzej pan, panie Adenauer, odgadnie jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!” Wbrew pozorom nie ma w tym nic dziwnego. Wprawdzie premier Tusk nie zamierza kruszyć kopii o Ziemie Zachodnie, raczej przeciwnie, ale nie o to tutaj chodzi. Jedną z przyczyn rozwlekłości przemówień obydwu tych mężów stanu jest poczucie bezsilności. Władysław Gomułka może był i tępy, ale przecież nie na tyle(„bo taka głupia, to ja już nie jestem, no może głupia, ale taka to już nie”), żeby nie widzieć, że tak naprawdę w polityce nie ma nic do gadania, że zarówno zasadnicze sprawy polityki wewnętrznej, nie mówiąc już o zagranicznej, były zdeterminowane przez tzw. „wskazówki” z Moskwy. Jednak przyznać się do tego przecież nie mógł w żadnym wypadku, podobnie jak dzisiaj premier Tusk, wmawiający ludowi, że jeśli nawet Polska ratyfikuje Traktat Reformujący, to nie utraci suwerenności. Polityk naprawdę mający władzę, mówi, co zrobi, albo czego nie zrobi, a takie rzeczy można powiedzieć w 15 minut. Inna sprawa z figurantem, który przecież sam nie wie, co będzie musiał jutro zrobić, więc tę niepewność musi zamaskować słowotokiem. Stąd też i rozwlekłość expose premiera Tuska i jego rażąca ogólnikowość, sąsiadująca z drobiazgowymi opisami, często wywołującymi niezamierzony efekt komiczny, takich szczegółów, jak boiska gminne.

Ale bo też cóż innego mógłby zrobić premier Tusk, skoro, podobnie jak Władysław Gomułka, doskonale zdaje sobie sprawę z niewielkiego marginesu samodzielności, kto wie, czy w przypadku Donalda Tuska nawet nie mniejszego, niż u Władysława Gomułki. Premier Tusk bowiem jest na tyle spostrzegawczy, że doskonale wie, iż prawdziwy program jego rządu wyznaczają – po pierwsze – dyrektywy i „standardy” Unii Europejskiej. Powszechnie wiadomo bowiem, że po Anschlusie, czyli po 1 maja 2004 roku, ok. 80 proc. obowiązującego u nas prawa ustalane jest w Brukseli, zaś nasi mężykowie stanu jedynie opowiadają to własnymi słowami. Drugą część programu rządu premiera Tuska jest odwdzięczenie się razwiedce i S(r)alonowi za ponad dwuletnie wspieranie i nadymanie. W jaki sposób ma się odwdzięczyć – o tym decyduje razwiedka i S(r)alon. Wskazuje na to wymownie już choćby wizyta gen. Gromosława Czempińskiego u Waldemara Pawlaka, nie mówiąc o rozkazach dziennych, emitowanych przez TVN pod postacią „informacji” oraz instrukcjach „Gazety Wyborczej”.

A przecież na krajowej razwiedce i tubylczym S(r)alonie się nie kończy, bo odwdzięczyć się trzeba będzie również razwiedkom zagranicznym, które, za pośrednictwem zaprzyjaźnionych oficerów frontu ideologicznego, dają wyraz swemu ukontentowaniu szczęśliwą zmianą administracji tubylczej w Polsce. Czy to przypadek, ze np. ministrem Obrony Narodowej został pan Klich, któremu nogi wyrastają z Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego przez Fundację Adenauera, 95 proc. swoich środków czerpiącej z subwencji rządu niemieckiego? Czy to przypadek, że min. Sprawiedliwości, prof. Ćwiąkalski, był stypendystą aż dwóch niemieckich fundacji? Czy to przypadek, że Władysław Bartoszewski, któremu Niemcy pomagali w czasach PRL i później i który – jako człowiek kulturalny, nie ośmieli się przecież Niemcom sprzeciwić, został ministrem stanu w Kancelarii Premiera i wespół z „drogim Bronisławem” będzie pełnił rolę rękawa kaftana bezpieczeństwa na ministrze Sikorskim? Czy to przypadek, że wbrew poczuciu rzeczywistości, Donald Tusk reanimuje Lecha Wałęsę w charakterze przynęty polskiej polityki zagranicznej? Przypadki to – czy może konieczność? I dopiero reszta spraw, ot właśnie takich, jak boiska gminne, czy język migowy, nad którymi z taką uwagą pochylał się w swoim expose premier Tusk, mogą być przedmiotem samodzielnej inicjatywy jego rządu.

Tymczasem wszystko wskazuje na to, iż siekiera już do pnia przyłożona. Nawet już nie dlatego, że 13 grudnia premier Tusk w obecności prezydenta Kaczyńskiego złoży w Lizbonie podpis pod Traktatem Reformującym, dla uspokojenia opinii zastrzegając protokół brytyjski, zgodnie z którym każde rozszerzenie kompetencji Unii Europejskiej musi być dokonane za pomocą osobnych traktatów, a nie np. orzeczeń Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Pierwszym poważnym ostrzeżeniem jest inicjatywa Rzecznika praw Obywatelskich, by zrównać wiek emerytalny kobiet i mężczyzn poprzez wydłużenie wieku kobiet. Chodzi o to, by przesunąć poza rok 2009 moment, w którym Otwarte Fundusze Emerytalne będą musiały rozpocząć wypłacanie emerytur kobietom, które w roku 1999 ukończyły 50 lat. Zgodnie z dotychczasowymi zasadami, OFE musiałyby wypłacać im emerytury już od 2009 roku, ale sęk w tym, że co najmniej 60 proc, a może nawet więcej aktywów OFE stanowią obligacje skarbowe, którymi emerytur nie da się wypłacać bez ich zamiany na gotówkę. A na gotówkę mogą te obligacje wymienić tylko podatnicy, którzy już raz, jako „ubezpieczeni” na poczet emerytur zapłacili „składki”. Oczywiście prawdy powiedzieć nie można, więc trzeba społeczeństwo rozdyskutować na temat „równości kobiet i mężczyzn”. Czy to nie cudowne?

REKLAMA