Stanisław Michalkiewicz: demokracja, arystokracja, porządek

REKLAMA

Trudno nie zauważyć różnicy między totalniactwem, a demokracją, chociaż nawet takie przeciwieństwa w końcu się stykają. Zauważyli to już dawno Francuzi wymowni i zaraz spostrzeżenie to ubrali w pełną mądrości sentencję, że „les extremes se touchent”. Toteż i demokracja, zwłaszcza po przejściach (a powiedzmy sobie szczerze, która nie jest po przejściach?), w końcu styka się z totalniactwem, przyjmując postać demokracji totalnej. W demokracji totalnej zasadzie demokratycznej, to znaczy zasadzie, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, podporządkowane jest wszystko. Ta zasada jest oczywiście niesłuszna, ale to nie ma nic do rzeczy z tego samego powodu, dla którego politycy i socjotechnicy, manipulujący ludem przy pomocy mediów i przemysłu rozrywkowego, jednocześnie ostentacyjnie się temu ludowi podlizują, ciągnąc z tego grubą rentę.

O naszej młodej demokracji trudno powiedzieć, że się z totalniactwem „styka”, bo elementy totalniackie są u nas tak wymieszane z demokratycznymi, że odróżnienie jednych od drugich staje się niepodobieństwem. Dla przykładu, elementem demokratycznym jest w naszej demokracji powszechne głosowanie. Nie musi jednak mieć ono specjalnego znaczenia w sytuacji, gdy razwiedka, która w międzyczasie zdążyła obsadzić swoimi agentami prawie wszystkie partie, wygrywa każde wybory. Ot np. i teraz dokonała się u nas nieomal rewolucja, ale przecież nowy rząd gładko podpisze Traktat Reformujący w postaci wynegocjowanej przez rząd od władzy odsunięty. Dlatego Józef Stalin, który mawiał, iż nieważne, kto głosuje, a ważne – kto liczy głosy, tylko się tak z nami przekomarzał, bo dobrze wiedział, że jeszcze ważniejszą sprawą jest właściwe ułożenie list wyborczych. Jeśli listy wyborcze są obsadzone przez osoby zaufane, to można sobie pozwolić nawet na pluralizm, a mimo to system nie traci nic ze swego totalniackiego charakteru.

REKLAMA

Przyzwyczailiśmy się już, że jeśli po kolejnych wyborach zmienia się partia rządząca, to całe państwo staje się obiektem kuracji przeczyszczającej. Jest to rzecz naturalna, bo wiadomo, że wszystkie kurczątka chcą sobie trochę podziobać i że każdemu z nich trochę przyjemności się należy w nagrodę za upokorzenia związane z pięciem się po szczeblach politycznej kariery. Toteż nikt się nie dziwuje, kiedy w takich momentach jedni zaczynają rosnąć wraz z krajem, podczas gdy inni pogrążają się w czarnowidztwie i że te metamorfozy dokonują się według podziałów politycznych, to znaczy – przypisaniu do konkretnej agencji – czy jak tam nazywają się pododdziały w razwiedce. Tak było jeszcze za czasów carskich w słynnej Ochranie. Kiedy zamachowiec zastrzelił ministra Plehwego, jeden z wysokich oficerów Ochrany głośno wykrzykiwał: „to nie mój agent! To zrobili Socjal–Rewolucjoniści–Maksymaliści pułkownika Trusiewicza!” I dlatego lustracja jest w naszych wyższych sferach tak niepopularna. Po co rozdrapywać stare rany, nie mówiąc już o świeżych?

A jednak i w tę dziedzinę wkroczył nieubłagany postęp, nie tylko w sferę rewolucyjnej praktyki, ale nawet – teorii. W teorii bowiem Sejm i rząd miały swoje wybory, a samorządy – swoje. Jednakowoż po ostatnich wyborach PO i PSL uradziły („uradziły dwie geldonie…”), że „wasz wojewoda – nasz marszałek – i odwrotnie”. Mniejsza już o tę kolejność, bo najważniejszą konsekwencją tego rozkazu jest to, że i wojewoda i marszałek muszą wywodzić się albo z jednej, albo z drugiej geldonii. Mamy tu kolejny przykład pomieszania elementu demokratycznego, jakim jest samorząd terytorialny, nawet w wydaniu wojewódzkim – z elementem totalniackim.

Ale to jeszcze nic, bo w województwie lubelskim doszedł do tego jeszcze jeden element – że tak powiem – arystokratyczny. Najbogatszym politykiem PO, w każdym razie – w województwie lubelskim, jest poseł Janusz Palikot, producent „Wódki Żołądkowej–Gorzkiej” i innych spirytualiów – i wydaje się, że to on właśnie przeprowadza w wojewódzkim samorządzie niezbędne przetasowania. Ludziom prymitywnym zaraz pewnie przypomniałaby się pełną mądrości sentencja starożytnych Rzymian, że „nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem”, ale nie mieliby racji, bo wprawdzie posłowi Palikotowi złota nie brakuje, ale, w odróżnieniu od „Filozofa”, jest on nie tylko filozofem, ale nawet – członkiem słynnej komisji trójstronnej, gdzie wraz z takimi tuzami, jak Henry Kissinger i Andrzej Olechowski, kręci całym bożym światem, A skoro światem – to dlaczegóż by nie województwem lubelskim?

Pan poseł Palikot z pewnością tego nie pamięta, ale w latach 60–tych we Francji kandydował do tamtejszego parlamentu Fernand Pouillon, który, ad captandam benevolentiam lokalnego „elektoratu”, każdej rodzinie kupił, a w każdym razie – na pewno obiecał telewizor. Wtedy był to jeszcze wielki rarytas, nawet we Francji i stąd Pouillon uzyskał przydomek „Wspaniały” – również dlatego, że kupił sobie zamek i z tego tytułu, jako lokalny baron, czuł się zobligowany do kandydowania, by „lepiej troszczyć się o swoich kmiotków”. Gdyby tak pan poseł Palikot poszedł w ślady Pouillona Wspaniałego, wzbogaciłoby to naszą młoda demokrację o jeszcze jeden element nowej świeckiej tradycji – element arystokratyczny.

(źródło)

REKLAMA