Stanisław Michalkiewicz: Neues kukiełkes

REKLAMA

Antoni Słonimski wspomina w swoim „Alfabecie”, jak to pewnego razu zaproszono zespół „Pikadora” z szopką do Belwederu. Najpierw przewieziono tam szopkę i kukiełki, a oczekujących w „Astorii” wykonawców miał zawieźć gen. Wieniawa. Tymczasem popołudniowe dzienniki doniosły, że Piłsudski tego dnia, na tę samą godzinę, zwołał w Belwederze Radę Ministrów. Mimo to jednak gen. Wieniawa po pikadorczyków przyjechał i zawiózł ich do Belwederu. Zjechali się też ministrowie, którym Piłsudski powiedział: a teraz proszę panów na szopkę. Z tej szopki najkrótszą recenzję wystawił podobno Adolf Nowaczyński, że niby „neues kukiełkes”.

Jak ta historia się powtarza! Premier Donald Tusk też zwołał Radę Ministrów, ale wkrótce okazało się, że żadnej Rady Ministrów nie będzie, tylko szopka, jak to przy Nowym Roku, a w dodatku w charakterze „neues kukiełkes” wystąpią ministrowie we własnych osobach. Niektórzy obserwatorzy sceny politycznej utrzymują, iż szopkę wystawiono, bo generałowi Czempińskiemu zepsuł się telefon komórkowy, w związku z czym, do czasu usunięcia awarii, rząd premiera Tuska nie wie, co myśli, a nawet – co mu wolno myśleć, więc w tej sytuacji szopka była jedynym wyjściem. Inni utrzymują, że sławny „gabinet cieni”, to jedna z wielu blag Jana Marii Rokity, ongiś „premiera z Krakowa”, „konserwatysty” i w ogóle, a obecnie gospodnika domowego i że nawet pani Kopacz, która jako jedyna z owego „gabinetu cieni” uchowała się w rządzie, nie ma najmniejszego pojęcia, skąd wziąć szmalec dla lekarzy.

REKLAMA

Jedno drugiego zresztą nie wyklucza, bo rząd premiera Donalda Tuska, podobnie zresztą jak wiele rządów poprzednich, to tylko „neues kukiełkes”, czyli marionetki pociągane za sznurki przez razwiedkę, jeśli nie naszą, to cudzoziemską. Właśnie IPN ogłosił, że były wiceminister spraw zagranicznych, pan Kowal, był zarejestrowany jako seksot WSI, ale przecież na WSI świat się nie kończył. UOP, a później ABW, Agencja Wywiadu, nie mówiąc już o Służbie Wywiadu i Służbie Kontrwywiadu Wojskowego, też muszą mieć jakieś przełożenie na Sejm, Senat, rząd, a także – na niezawisłe sądy i niezależne media. Czyż trzeba lepszej ilustracji, jak certyfikat dostępu do informacji niejawnych, w który razwiedka musi zaopatrzyć każdego parlamentarzystę, co to ma ją „kontrolować”? Agentowi certyfikat da, innemu – o ile w ogóle są jacyś „inni” – ucho od śledzia! Jeśli prawdą jest, że w dzisiejszych czasach najważniejszym towarem jest wiedza i informacja, to jużci – najlepiej poinformowana jest razwiedka, więc trudno sobie wyobrazić, żeby zgodziła się na dominację jakichś prosto „z ludu wziętych” mułów. Owszem, mułami się posługuje, tresuje ich, nakręca, puszcza w ruch, robi im klakę w „niezależnych” mediach i tak dalej – ale to przecież tylko „neues kukiełkes”. Jakże inaczej wytłumaczyć powszechne konsensusy co do tego, kogo uznać za „populistę” a kogo – za „wroga ludu”? Nasza młoda demokracja, podobnie zresztą jak wszystkie inne, bez agenturalnej podszewki obejść się nie może, bo owszem – pełny spontan i odlot, jasne, wiadomo, ale tak naprawdę – ktoś przecież musi tym kierować.

Ale – jak poucza Ewangelia ustami rzymskiego setnika – każdy jest „człowiekiem pod władzą postawionym, a mającym pod sobą żołnierzy”. Toteż i nasi razwiedczykowie czują nad sobą twardą rękę jak nie CIA, to BND, jak nie BND to Mosadu czy GRU. Nieporozumienia między tymi centralami wywołują u nas rozmaite „wojny na górze”, które przecież z reguły kończą się wesołym oberkiem, bo wiadomo; zgoda buduje, niezgoda rujnuje, zwłaszcza interesy, do których „kukiełkes” są na określonych warunkach („po czinu!”) dopuszczane. Wygląda na to, że nasza kukiełkowa szopka ma charakter wielostopniowy; jedne „kukiełkes” są wprawiane w ruch przez inne, a dopiero gdzieś wyżej „sam główny Srul” pociąga za sznurki naprawdę.

Jest to oczywiście obraz powszechnie potępionej „teorii spiskowej”, ale cóż począć, kiedy historia świata jest zbiorem relacji o rozmaitych, udanych i nieudanych spiskach? Stanisław Lem w opowiadaniu „Skrzynie profesora Corcorana” opisuje skonstruowany przez profesora wirtualny świat, w którym ludziom wydaje się, że wszystko jest naprawdę. Jest tam też i wariat, utrzymujący, że tak naprawdę, to jest tylko hala z zakurzonymi żarówkami i magnetyczne taśmy powoli odwijające się z bębna – ale oczywiście nikt mu nie wierzy. No bo powiedzmy sobie szczerze – jakże „kukiełkes” miałyby uwierzyć w takie rzeczy i celebrować dygnitarstwo?

Nie mówię już o naszych mężykach stanu w rodzaju znanego liberała, pana wicemarszałka Niesiołowskiego, bo to człowiek o zszarpanych nerwach, co niestety widać, a zwłaszcza słychać, ale o dygnitarzach z tzw. najwyższej półki. Właśnie w Ameryce rozpoczęły się prawybory, które mają doprowadzić do wyłonienia kandydatów w wyborach prezydenckich. O nominację z ramienia Partii Demokratycznej ubiega się m.in. Hilaria Clintonowa i Barack Obama. Obydwoje stają do wyborów głosząc potrzebę przeprowadzenia „zmian”, przy czym Hilaria Clintonowa jest już „gotowa do zmian” – tak przynajmniej głoszą transparenty trzymane przez klakierów, podczas gdy Barack Obama raczej stręczy „nadzieję”. W gotowość Hilarii Clintonowej do „zmian” nie wątpię ani przez moment; jestem przekonany, że w razie potrzeby może zmienić się w kogokolwiek, nawet w Mao Zedonga, albo w nietoperza-wampira. Co się natomiast tyczy „nadziei” – no cóż; to delikatny towar – ani go zważyć, ani zmierzyć, ani nawet sprawdzić, więc sprzedawanie „nadziei” wygląda na interes absolutnie bezpieczny.

Inna sprawa, to pytanie, na czym właściwie mają polegać „zmiany” i wokół czego budować „nadzieję”, skoro pan Dominik Moisi, Francuz widać nieźle poinformowany twierdzi, że kto by nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych, będzie musiał robić to samo: siedzieć w Iraku i „popierać Izrael” bez względu na cokolwiek. W przeciwnym razie – „dałaby świekra ruletkę mu!”. Jeśli pan Moisi ma rację, to całe te prawybory, te wszystkie „zmiany” i „nadzieja” są rodzajem „neues kukiełkes”, dla amerykańskiej publiczności tyle, że bardzo kosztownym, bo czy w najlepszym gatunku – to już rzecz gustu. Kto tamte „kukiełkes” pociąga za sznurki? Tajemnica to wielka, a kto by ją zdradził, umrze podwójnie, ciałem i duszą, ale pewność, z jaką pan Dominik Moisi twierdzi, że bez względu na cokolwiek każdy prezydent będzie musiał „popierać Izrael”, więcej wyjaśnia, niż mówi.

Podobno prezydent Bush podczas zwiedzania muzeum Yad Washem tak się wzruszył, że zwrócił się do Kondolizy z wyrzutem, dlaczego właściwie „nie zbombardowaliśmy Auschwitz”? Niby słusznie, ale wszystko ma swoje dobre i złe strony. Powiedzmy, że B-52 zbombardowałyby Auschwitz, tak, jak, dajmy na to, Afganistan. W takiej sytuacji pan Piotr Cywiński, o ile przeżyłby takie eksperyment, musiałby szukać sobie jakiejś innej posady, bo chyba nie mógłby być dyrektorem muzeum zbombardowanego?

________________________________________________________
zachęcam do odwiedzenia internetowej księgarni nczas.com

NOWE KSIĄŻKI! JUŻ DOSTĘPNE!

● tylko wyselekcjonowane pozycje książkowe najlepszych Autorów!
● stawiamy na jakość, nie na ilość!
● książki wysyłamy dwa razy dziennie (tylko priorytetem)
● już wkrótce nowe kanały płatności

________________________________________________________
zachęcamy do zamówienia e-prenumeraty Najwyższego Czasu!

● Kupując e-wydanie wspierasz rozwój portalu nczas.com – KAŻDA wpłacona złotówka przekłada się na ilość tekstów na stronie
● 10 kolejnych numerów kosztuje jedynie 30 zł
● To tylko 3 zł za numer – czyli niecałe 10 gr za artykuł!
● W e-prenumeracie numer pojedynczy kosztuje tyle samo co podwójny (zawsze płacisz 3 zł zamiast 5 / 7 zł, które musiałbyś wydać w kiosku!)

Kliknij tutaj aby zamówić e-prenumeratę

REKLAMA