Europejska reforma lecznictwa

REKLAMA

W polskim Ministerstwie Zdrowia zawrzało. Parlament Europejski pracuje nad dyrektywą pozwalającą każdemu mieszkańcowi państwa członkowskiego Unii na swobodne leczenie ambulatoryjne w całej Europie, co wg polskiej minister zdrowia ma rozsadzić polski system lecznictwa. Nie wszystko, co przychodzi z Unii, jest z założenia złe. Wiele przepisów (choć szkoda, że w ogóle jest ich tak dużo) dąży do tego, by uwolnić rynek i zwiększyć swobodę wyboru. Podobnie jest z nową dyrektywą o transgranicznej opiece zdrowotnej.

Założenia reformy

REKLAMA

Dyrektywa zakłada, że każdy mieszkaniec państwa członkowskiego Unii Europejskiej będzie miał swobodny dostęp do leczenia ambulatoryjnego na terenie Unii, a jego ubezpieczyciel (w przypadku Polaków – Narodowy Fundusz Zdrowia) będzie musiał mu zwrócić koszty leczenia, na jakie wycenia dany zabieg w umowach z podpisanymi przez siebie placówkami. Przykładowo: jeżeli w Polsce NFZ zabieg wstawienia endoprotezy wycenia na ok. 7 tysięcy złotych, a w kolejce trzeba czekać trzy lata, to pacjent będzie mógł udać się do innego państwa, gdzie przeprowadzi dany zabieg i pokryje go całkowicie z własnej kieszeni. Natomiast NFZ będzie musiał mu zwrócić 7 tysięcy złotych (nawet jeśli koszty takiego zabiegu wyniosą równowartość 10 tysięcy złotych). Na razie dyrektywa dotyczy tylko leczenia ambulatoryjnego, czyli prostszych zabiegów. Szczegółowe przepisy zostaną dopracowane dopiero na jesieni, gdy w Parlamencie Europejskim odbędzie się drugie czytanie projektu. Z punktu widzenia efektywności rynku ważne jest przede wszystkim, żeby dyrektywa objęła swoim zasięgiem nie tylko placówki zagraniczne (bez względu na obywatelstwo leczącej się osoby), ale również prywatne we własnym kraju pacjenta.

Takie rozwiązania pozwolą na swobodny wybór przez pacjenta miejsca leczenia – bez względu na formę własności (prywatną czy państwową) oraz na to, czy urzędnicy z NFZ podpisali z daną placówką umowę, czy też nie.

Biurokracja w ministerstwie

Właśnie tego ostatniego najbardziej obawia się pani minister Ewa Kopacz. Ministerstwo Zdrowia ma dostatecznie dużo problemów z ogarnięciem swojego podwórka, na którym jedynym powszechnym (dostającym przymusowe składki zdrowotne pobierane z wynagrodzeń Polaków) ubezpieczycielem jest Narodowy Fundusz Zdrowia. Wejście takiej dyrektywy w życie oznacza dodatkową pracę przy obsłudze tej grupy klientów, którym znudzi się czekanie na zabieg w Polsce. Będzie to wymagało dodatkowych przepisów, rozporządzeń oraz przede wszystkim reformy systemu na bardziej przejrzysty i w większym stopniu skierowany do pacjenta. Ministerialnych urzędników, z Ewą Kopacz na czele, najbardziej przeraża fakt, że pacjenci będą mogli samodzielnie wybrać placówkę leczenia – i to nawet spośród tych, z którymi NFZ nie podpisał umów. Pani minister ma świadomość, że popyt ze strony Polaków na usługi medyczne za granicą nie powinien być wysoki, gdyż będzie ograniczony przez koszt takiego leczenia. Może się jednak zdarzyć, że przy niektórych leczeniach ambulatoryjnych, gdzie kolejki oczekujących na zabieg są najdłuższe, Polacy mogą wybrać zabiegi za granicą, szczególnie w państwach o zbliżonym koszcie usług (kraje bałtyckie, Czechy i Słowacja). Dotychczas polskie placówki, dogadane z urzędnikami NFZ, miały monopol, co oczywiście skutkowało totalnym bałaganem i całkowitym lekceważeniem pacjentów. Ci, nie mając żadnego wyboru, mogli co najwyżej ponarzekać w poczekalni, przełknąć gorzką pigułkę i pogodzić się z tym stanem. Jeżeli dyrektywa, której wprowadzeniu sprzeciwia się między innymi Polska, wejdzie w życie, pacjent będzie miał swobodny wybór. Będzie mógł udać się na zabieg do innego kraju – tam, gdzie kolejki będą krótsze.

Pacjent – nasz pan

Wydaje się, że nasza minister bardziej obawia się policzka ze strony pacjentów, którzy masowo udadzą się na leczenie do innych państw, niż faktycznie jakiegoś wielkiego wypływu pieniędzy. Wg wstępnych szacunków ministerstwa, działanie tego typu dyrektywy mogłoby spowodować koszt ok. 3-4 miliardów złotych (budżet całego NFZ to ok. 53 miliardów złotych) oraz wydłużenie kolejek. Ale jeżeli dyrektywa wejdzie w życie i dodatkowo zrówna w prawach wszystkie placówki, bez względu na formę własności, może okazać się, że Polacy dostaną swobodny wybór miejsca leczenia bez względu na to, czy urzędnicy z NFZ z danym ambulatorium podpisali umowę, czy nie. To jest faktyczny straszak dla minister zdrowia, ponieważ zabiera urzędnikowi władzę nad pacjentem. NFZ będzie musiał wybranemu przez pacjenta miejscu leczenia wypłacić ustaloną przez siebie stawkę. To wolny rynek, czyli tysiące pacjentów, ustali, które placówki są dobre, a które złe. Urzędnicy z NFZ staną się tylko wykonawcą decyzji podejmowanych na najniższym szczeblu, czyli przez osoby najbardziej zainteresowane swoim leczeniem. A dodatkowo ci pacjenci będą musieli najpierw zapłacić z własnej kieszeni, w związku z czym będą sprawdzać ambulatoria również pod względem kosztów przeprowadzanych zabiegów.

Skończy się lekceważenie pacjentów, ustawianie ich w długich kolejkach oraz świadczenie byle jakich usług pozamedycznych (np. umawianie na jedną godzinę wszystkich pacjentów, którzy później czekają i kłócą się, kto następny wchodzi do gabinetu). Pacjent zacznie być traktowany prawie jak klient. Piszę zupełnie świadomie „prawie”, bo nie mam złudzeń, że tego typu działania całkowicie naprawią nasz system ochrony zdrowia. Ten ostatni może działać efektywnie tylko poprzez wprowadzenie całkowitej, niekontrolowanej przez państwo konkurencji w systemie ubezpieczeń zdrowotnych wraz z prawem każdego Polaka do odmowy ubezpieczenia. Dopiero taki system byłby efektywny i w całości oddany pacjentowi. Ale jak się nie ma, co się lubi – to się lubi, co się ma.

Obecne założenia przygotowane przez Parlament Europejski idą w dobrym kierunku i chociaż w jakimś minimalnym stopniu stawiają wyżej pacjenta niż urzędnika ubezpieczalni. Nie ma się też co dziwić, że Ewa Kopacz jest przeciwko – odebranie monopolu urzędnikom Narodowego Funduszu Zdrowia, choćby w tak minimalnym stopniu jak wybór ambulatorium, to odebranie części niczym nieograniczonej (poza środkami wymuszonymi od wszystkich podatników) władzy nad systemem opieki zdrowotnej w Polsce. Należy mieć tylko nadzieję, że polscy pacjenci swoją szansę wykorzystają i pokażą żółtą kartkę obecnemu, na wskroś socjalistycznemu ułożeniu służby zdrowia.

Szansa dla rynku i biedniejszych pacjentów

Nowa dyrektywa to także plusy dla osób, których nie będzie stać na wyłożenie pieniędzy z góry, a później czekanie na refundację z NFZ (chociaż prawie pewne jest, że i z tym problemem rynek sobie poradzi – poprzez nisko oprocentowane pożyczki lub odroczone przez prywatne ambulatoria terminy płatności). Osoby chcące leczyć się poza systemem po prostu odciążą kontrolowany przez NFZ rynek i zwolnią miejsca w kolejkach. Dodatkowym plusem może być rozwój prywatnych ambulatoriów nastawionych na zagranicznych pacjentów. Dla Polaka refundacja z NFZ może nie wystarczyć na leczenie w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, jednak dla Anglika czy Niemca leczenie w Polsce może już spokojnie się zwrócić. Można także liczyć, że w dłuższej perspektywie powstanie w Polsce normalny system prywatnej opieki zdrowotnej, początkowo nastawionej na zagranicznych klientów, ale służących również polskiemu pacjentowi (dyrektywa wprowadza zakaz jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na obywatelstwo czy też stosowania wobec zagranicznych klientów jakichś przywilejów).

Miejmy nadzieję, że nowa dyrektywa unijna to tylko początek odgórnego ograniczenia państwowych służb zdrowia. Następne w kolejności powinno być objęcie podobnymi przepisami całego rynku zdrowotnego, a później przełamanie monopoli państwowych ubezpieczycieli i wprowadzenie wolnorynkowych zasad w całym sektorze (z możliwością nieubezpieczania się z pełną tego świadomością).

Jedyne zagrożenie, jakie niesie za sobą ta dyrektywa, to stworzenie pewnego precedensu wtrącenia się w dziedzinę, która dotychczas była całkowicie oddana w gestię państw narodowych (to może być istotny argument „kontra”). Mimo iż założenia są dosyć rozsądne i służą pacjentowi, należy obawiać się, że jeżeli dziś Unia Europejska ureguluje system ambulatoriów w Europie, to jutro może zechcieć wejść w dalsze kompetencje państwa – dotyczące systemów emerytalnych, wysokości podatków dochodowych czy armii. I chociaż przepisy dotyczące ambulatoriów są sensowne, nigdy nie wiadomo, w którą stronę w przyszłości zawieje wiatr historii i co szykuje dla nas unia. Chociaż w niektórych dziedzinach trudno już sobie wyobrazić jeszcze więcej socjalizmu, to inwencja brukselskich urzędników nie zna granic i jeszcze niejeden raz nas zaskoczą.

W czasach, gdy w Stanach Zjednoczonych dąży się do scentralizowania i przymusu w służbie zdrowia, cieszy taka mała iskierka w Europie, która rozpoczyna odwrotny kierunek. Nie dziwi również, że minister zdrowia z „liberalnej” Platformy jest całkowicie przeciwna: w końcu polskie elity przyzwyczaiły się dostawać z Brukseli tylko dyrektywy rozszerzające ich władzę nad obywatelem – przeciwko innym protestują.

REKLAMA