O rosyjskiej milicji w kontekście Smoleńska

REKLAMA

„Bluźnierczym i cynicznym” nazwał oficjalnie rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rosji komunikat strony polskiej o zatrzymaniu trzech funkcjonariuszy Oddziałów Milicji Specjalnego Przeznaczenia jako podejrzanych o zabranie karty bankomatowej ze smoleńskiego pobojowiska. Zastosowana w tym wypadku patetyczna retoryka nie pozostawia wątpliwości, że Polacy sprofanowali element stanowiący część współczesnego rosyjskiego sacrum.

Sfera ta, którą najprecyzyjniej, acz chyba paradoksalnie wolno określić mianem „świętości świeckiej”, obejmuje m.in. mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, oczywiście na wskroś „świętej” (swiaszczennoj). Wszelkie próby jej „przepisywania” są zamachem na podstawy aktualnej teologii kremlowskiej.

REKLAMA

Polacy znowu niewdzięczni

Abstrahując jednak od imperialnego zadęcia wypowiedzi przedstawiciela rosyjskiego MSW, czyż można sobie wyobrazić, aby teraz któryś z wiodących polskich polityków ośmielił się nazwać postępowanie Moskwy w jakiejkolwiek sprawie bluźnierstwem? Choćby tej dotyczącej masakry katyńskiej, wokół której pojawiło się na Wschodzie wiele matactw i dokonywanych za przyzwoleniem Kremla prób przeinaczania prawdy? Ależ to byłoby to dopiero bluźnierstwo. Wobec takiej niesłychanej zuchwałości Polaków cała Rosja zatrzęsłaby się z oburzenia. Cóż, rozgoryczenie Rosjan kolejną polską niewdzięcznością ostatecznie można zrozumieć. 8 maja Bronisław Komorowski osobiście przypinał rosyjskim milicjantom ze smoleńskiego lotniska medale zasługi. A dekorowanie orderami na Wschodzie traktowane jest bardzo poważnie. Ostatecznie okazało się, że omonowcy są czyści jak łza (swoją drogą, zastanawiające jest to współbrzmienie nazw OMON i ZOMO). Kartę bankomatową przywłaszczyli sobie, jak wiadomo, nie milicjanci, ale żołnierze. Wprawdzie z naszego punktu widzenia to wsio rawno – i jedni, i drudzy noszą na czapkach przecież ten sam znak imperialnego dwugłowego orła. Dlaczego bluźnierstwem ma być więc tylko niesłuszne oskarżenie rosyjskiego stróża porządku, ale już nie wysuwanie (całkowicie zresztą uzasadnionych) pretensji do jego kolegi z armii? Ano chyba tylko dlatego, że tej aszybce popełnionej przez Pawła Grasia nadano w Rosji niesamowity rozgłos medialny, zachęcając lud prawosławny do zapałania świętym gniewem na niewdzięcznych Polaków.

Dyskretnie natomiast przemilczano kwestię rzeczywistych winowajców. Tymczasem, zapewne ku zdumieniu kremlowskich socjotechników, reakcja Rosjan była odmienna od spodziewanej. Dotąd w ich komentarzach związanych ze smoleńskim dramatem nie brakowało, oględnie mówiąc, różnorakiej krytyki Polaków, zaprawionej ironią, szyderstwem bądź, co tu owijać w bawełnę, po prostu szowinistyczną nienawiścią. Tym razem nieoczekiwanie internetowy motłoch wziął jednak naszą stronę. Najwyraźniej Rosjanie sami doskonale wiedzą, do czego zdolna jest ich milicja. To, że legawyje (legawce, w domyśle: psy – jedno z wielu potocznych określeń milicjantów) mogły bez mrugnięcia okiem zabrać własność ofiary z rozbitego samolotu, jest w Rosji oczywiste nawet dla dzieci podlegających nauczaniu początkowemu.

Z milicją lepiej nie zaczynać

Pomimo wysiłków władz, starających się od lat poprawić wizerunek rosyjskich stróżów prawa, pozostaje on nadal fatalny. Wielu Rosjan bardziej obawia się milicjantów niż przestępców, a dla niemałej ich części oba te terminy są niemal synonimiczne. Struktury milicyjne obrosłe w tradycje sowieckie, a nawet przedrewolucyjne sprzyjają nadużyciom, korupcji i są parawanem dla popełniana rozmaitych przestępstw. – Reformę milicji należy prowadzić etapami – dowodził jeden z moich rosyjskich znajomych. – Pierwsze kilka etapów: na Kołymę, pieszo… Inny z kolei półżartem wyraził opinię, że smoleńscy omonowcy być może połakomiliby się na kartę do bankomatu, gdyby wiedzieli, do czego ona służy. O rozbestwieniu i niesłychanym poczuciu bezkarności umundurowanych musorow (śmieci) robi się w Rosji coraz głośniej. Cytowane są przypadki uwidaczniające, jak na dłoni szczególną mentalność mientow.

10 lutego br. chorąży milicji bez powodu pobił na przystanku autobusowym w Jekaterynburgu wykładowcę szkoły muzycznej, wykrzykując przy tym: – Znamy takich profesorków! Wszyscyście geje, a gejów my tłuczemy! Pod koniec grudnia 2009 roku pług śnieżny zahaczył o samochód osobowy i urwał boczne lusterko. Właściciel nissana, podpułkownik milicji, zastrzelił kierowcę pługa. W styczniu tego roku posterunkowy z Tomska pobił na śmierć eskortowanego do izby wytrzeźwień dziennikarza. Milicjant wyznał, że odreagowywał w ten sposób stres związany z niepowodzeniami w życiu osobistym. Szczególnie głośna była sprawa pijanego majora milicji Denisa Jewsiukowa, który przed ponad rokiem w moskiewskim supermarkecie zastrzelił dwie osoby i zranił sześć.

Osobny rozdział to perypetie z rosyjską drogówką. Nie ma chyba w Rosji kierowcy, który nie zapłaciłby haraczu funkcjonariuszom GIBDD (Głównego Inspektoratu Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego), zatrzymujących pojazdy pałkami w biało-czarne pasy. Ich aktywność wzrasta w drugiej połowie miesiąca, gdy kończą się pieniądze z wypłaty. Latem ubiegłego roku w Buriacji dwóch milicjantów ścigało traktor, gdyż kierujący nim wydawał się nietrzeźwy. Traktorzysta zdołał zbiec, ale stróże porządku wyładowali swoją wściekłość na maszynie, którą zniszczyli doszczętnie kowalskimi młotami. Dwa miesiące temu młodszy oficer z podmoskiewskiego GIBDD kontrolował autobus wiozący pasażerów z Kaukazu. Jednemu z nich zabrał torbę, w której było kilkanaście paczek banknotów o wartości ponad 200 tysięcy euro. Milicjant bez słowa upchał pieniądze po kieszeniach munduru, a kiedy właściciel zaczął protestować, rzucił mu kilka zwitków, zabierając jednak ponad połowę łupu.

Na początku czerwca dwaj sierżanci z Sankt Petersburga dogonili biznesmena, który (z dozwoloną prędkością) wyprzedził wóz patrolowy, pobili nieszczęśnika, ograbili, a gdy zdołał uciec, spalili jego auto. To wszystko jednak drobiazg w porównaniu z prawdziwym antymilicyjnym powstaniem, jakie ostatnio rozpętał na rosyjskim Dalekim Wschodzie były komandos Roman Muromcew wraz ze swoim oddziałem partyzanckim. W kwietniu zażądał w listach przesłanych do lokalnych władz zwolnienia ze służby skorumpowanych szefów milicji Kraju Nadmorskiego. Ponieważ nikogo nie zdymisjonowano, miesiąc temu Muromcew rozpoczął akcje zbrojne. Po napadzie na prowincjonalny posterunek dwukrotnie ostrzelał milicyjne radiowozy. Setki rosyjskich omonowców skierowano do wielkiej obławy przeciwko grupie Muromcewa (która liczy być może nawet 30 osób), angażując również helikoptery i czołgi. Podobno rebelianci planują marsz na Władywostok, a niejeden z mieszkańców rosyjskiej prowincji, sam doświadczywszy krzywd od milicjantów lub przynajmniej doskonale znający milicyjną moralność, z pewnością w duchu sprzyja buntownikom.

Od indyków do rowerów

W każdy czwartek wychodzi w Rosji gazeta „Tarcza i Miecz”, wydawana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i rozprowadzana wśród milicjantów, pełna wzniosłych, a nawet tkliwych tekstów o poświęceniu pracowników organów ochrony prawa. Symbole tarczy i miecza to także emblemat KGB, wydzielonego z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRS w 1954 roku. Nic zatem dziwnego, że postać czekisty Włodzimierza Putina łączona jest z najszerzej pojętym etosem milicyjnym, podczas gdy Dymitra Miedwiediewa przedstawia się na ogół jako wyraziciela wpływów kół wojskowych. Być może ta antymilicyjna nagonka jest częścią rywalizacji pomiędzy premierem a prezydentem, podobnie jak nerwowe reakcje Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na wszelką krytykę. Tak czy inaczej notowania Putina w rankingu popularności wśród Rosjan dość wyraźnie spadają. Okradanie ofiar katastrof świadczy niewątpliwie o ciemnej stronie ludzkiej natury, nie jest wszakże niczym wyjątkowym. Takie zdarzenia miały miejsce choćby po tragedii w Lesie Kabackim. A grabieżcze skłonności rosyjskiej armii są powszechnie znane. Zresztą przysłowiowy przemarsz wojska, zwłaszcza obcego, z reguły powodował spustoszenie wśród dóbr posiadanych przez ludność dotkniętą takim nieszczęściem. Różna była tylko skala tego procederu i sposoby jego realizowania.

„Potopowi” Szwedzi ogołacali nas systematycznie i ze znawstwem. Maniera rosyjska (sowiecka) była o wiele bardziej spontaniczna. Podług znanej anegdoty, marszałek Aleksander Suworow, czczony współcześnie w Rosji (ale również w czasach sowieckich) jako wzór cnót wojennych, już podczas szturmu warszawskiej Pragi w 1794 roku zachachmęcił dwa indyki, obłudnie tłumacząc swój postępek zamiarem ocalenia ptaków z rzezi. Czerwonoarmiści cenili sobie najbardziej rowery, zegarki oraz akordeony. Formalnie dowództwo zabraniało żołnierzom bogacenia się kosztem ludności „oswobadzanej”, faktycznie jednak na umiarkowane jej eksploatowanie patrzono przez palce. Państwo sowieckie miało bowiem swoje własne plany: po zakończeniu wojny w zakrojonej na olbrzymią skalę akcji „Konwój” odprawiono z Niemiec do ZSRS co najmniej 20 tysięcy składów pociągów. To, co wiozły, określane było przez Rosjan jako reparacje wojenne. Wędrowały na Wschód całe wyposażenia fabryk. Wywózka trwała do 1953 roku, a zatem jeszcze cztery lata po powstaniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Grabiono także dawne tereny niemieckie. Z Dolnego Śląska, kiedy było już wiadomo, że przypadnie on Polsce, „sojusznicy” zabrali na przykład sporo kilometrów kolejowej trakcji elektrycznej wraz z wyłamanymi słupami. Oprócz zwykłych szeregowych, amatorami łatwych łupów byli także sowieccy dowódcy, którzy łasili się na luksusowe auta i kosztowności, ale nie pogardzili również – jak wykazały rewizje przeprowadzone w domach nazbyt pazernych generałów – kilkoma tuzinami szelek i pompek rowerowych.

REKLAMA