ABW inwigiluje dziennikarzy, publicystów i osoby publiczne podejrzewane o poglądy antyrosyjskie

REKLAMA

Na początku września ubiegłego roku Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego rozpoczęła akcję „Cmentarze”. Jej celem było rzekomo zabezpieczenie cmentarzy żołnierzy sowieckich przed profanacjami, który miały mieć miejsce przy okazji 72. rocznicy 17 września, czyli napaści na Polskę. Akcja nie ograniczyła się jednak do pilnowania cmentarzy. ABW podjęła działania monitorujące środowiska, które uznawała za antyrosyjskie. Wśród inwigilowanych znaleźli się m.in. dziennikarze, publicyści i wykładowcy negatywnie wypowiadający się o Rosji, a nawet członkowie stowarzyszenia „Solidarni 2010”. W uzasadnieniu swoich działań funkcjonariusze ABW podawali troskę o ochronę polsko-rosyjskiego pojednania.

Wielkie zwycięstwo

REKLAMA

Skandaliczną akcję ABW ujawnił w połowie stycznia dr Leszek Pietrzak (w latach 1990-2000 oficer Urzędu Ochrony Państwa, a do 2010 r. pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego). Jego zdaniem, działania ABW wskazują, że podobnie jak komunistyczne tajne służby instytucja ta zaczyna pilnować interesów rosyjskich, a nie polskich. Na akcję „Cmentarze” wydano ogromne środki. – Każda delegatura ABW musia-ła powołać specjalny zespół operacyjny, który będzie zajmował się tą sprawą – opowiada jeden z oficerów ABW. Założono, że profanacje będą dokonywane przez środowiska radykalne związane z PiS i bliżej nieokreślonymi kręgami antyrosyjskimi. Co ciekawe, kryterium decydujące o uznaniu danej osoby za nastawioną „antyrosyjsko” nie zostało zdefiniowane. Skutek był taki, że ABW w „majestacie” prawa inwigilowała, kogo chciała. Gromadzono przede wszystkim informacje o osobach i organizacjach, tworzono charakterystyki i szukano słabości rozpracowanych osób. Generalnie wszystko jak za starych, dobrych czasów SB. Brak poczynań antyrosyjskich ABW uznała oczywiście za sukces swojej akcji, a nie za dowód na to, że jej działania były bezpodstawne. Fakt, że ujawnienie tej sprawy nie powoduje żadnych konsekwencji, chociażby w postaci interpelacji poselskich opozycyjnych posłów, jest więcej niż zatrważający. Oto ABW, wykorzystując ustawowe kompetencje, zaczyna inwigilować obywateli tylko i wyłącznie z powodu poglądów, jakie głoszą! Przypomina mi to paragraf, na podstawie którego w PRL cenzurowano książki: „tniemy z powodu ochrony sojuszy” – tłumaczyli cenzorzy.

ABW: ty dzwonisz, my zatrzymujemy

Do jeszcze większej kompromitacji doszło 2 stycznia br., gdy „grupy szturmowe ABW zatrzymały rosyjskiego prokuratora”. Szybko okazało się, że chodzi o byłego prokuratora podejrzewanego w Rosji o ochronę przestępców z branży hazardowej. Problem w tym, że ABW dokonała zatrzymania na podstawie informacji telefonicznych strony rosyjskiej, nie dysponując żadnymi dokumentami. 17 stycznia br. skierowałem do ABW prośbę, aby odniosła się do informacji, że podjęła działania na podstawie telefonicznej prośby z Rosji. Prosiłem także o podanie informacji, kiedy i jakie dokumenty dotyczące tej sprawy wpłynęły do ABW ze strony rosyjskiej. Biuro prasowe ABW nie odpowiedziało na pytania, nie chciano nawet odmowy przekazać mi na piśmie. Jest to oczywiste złamanie obowiązującego prawa o dostępie do informacji publicznej, które nakazuje udzielanie odpowiedzi na pytania kierowane do osób publicznych. Pracownicy ABW polecili mi skontaktować mi się z prokuraturą, która wnioskowała o ekstradycję. – Z chwilą zatrzymania byłego rosyjskiego prokuratora przez ABW została uruchomiana procedura ekstradycji. Dopiero od tego momentu zaczęła pracować prokuratura. Wcześniej sprawą zajmowało się ABW – informuje Beata Stępień-Warzecha, rzecznik prasowy prokuratury okręgowej w Nowym Sączu. To stanowisko jednoznacznie pokazuje, że prokuratura zaczęła działać po akcji ABW. Pytanie na jakiej podstawie prawnej ją podjęto, wciąż pozostaje bez odpowiedzi.

Zatrzymany przez ABW prokurator Aleksander Ignatienko jest oskarżany o osłanianie nielegalnego hazardu w obwodzie moskiewskim. Po jego zatrzymaniu przez ABW i aresztowaniu przez sąd na 40 dni w mediach pojawiły się przecieki sugerujące, że strona rosyjska sabotuje przekazanie dokumentów ekstradycyjnych w obawie przed zeznaniami byłego prokuratora, które mogą zaszkodzić wpływowym osobom. – Była to typowa zasłona dymna, którą wykonaliśmy, „wrzucając” dziennikarzom informację. Mieliśmy przerzucić na Rosję odpowiedzialność za braki w dokumentach – twierdzi jeden z oficerów ABW.

Zupełnie osobnym wątkiem jest ocena postępowania polskiej tajnej służby z punktu widzenia racji stanu. Oto mamy „na widelcu” prokuratora, który ma wiedzę na temat korupcji wśród rosyjskich służb i polityków. W każdym normalnym kraju ów prokurator nie zostałby schwytany – pod warunkiem oczywiście podzielenia się wiedzą na temat, kto z rosyjskich polityków, jak i gdzie brał pieniądze. Podobny idiotyzm widziałem tylko w aktach śledztwa smoleńskiego, gdy obywatele Rosji pisali listy do polskich śledczych, że mają wiedzę na temat katastrofy, tylko obawiają się swoich władz. Nasze służby wówczas oficjalnie (sic!) prosiły Rosjan o sprawdzenie, czy dane osoby mogą zostać uznane za wiarygodne.

Rosyjski folwark

Z małą przerwą w okresie 20-lecia międzywojennego Polska od ponad 300 lat znajduje się w rosyjskiej strefie wpływów. Trudno sobie wyobrazić, że nagle po 1989 roku zniknęła rosyjska agentura. Wiele wskazuje na to, że nie tylko pozostała, ale także aktywnie działa. Fakty, o których wiem, są takie, że kopie niszczonych akt wojskowej i cywilnej bezpieki trafiały do ZSRS. Wiele wskazuje na to, że Rosjanie mają też kopie kompletu akt SB. W MSW nadzorującym Służbę Bezpieczeństwa rezydentura KGB miała łączników dla każdego pionu. Tylko dla wywiadu (Departament I SB) było ich przynajmniej trzech. Jest oczywiste, że rosyjskie tajne służby używały i używają akt uzyskanych od służb PRL do działań werbunkowych w Polsce. Poza jedną demonstracyjną akcją wydalenia w 2000 roku dziewięciu rosyjskich dyplomatów żadnych poważnych działań wymierzonych w rosyjską agenturę nie było (w żadną inną również). Kontrwywiad cywilnych służb uczynił z faktu rzucania podejrzeń o współpracę skuteczną broń polityczną. Warto przypomnieć sprawę Marcina Tylickiego, asystenta szefa komisji ds. PKN Orlen Józefa Gruszki. Został on aresztowany tuż przed planowanym przesłuchaniem Aleksandra Kwaśniewskiego przed komisją. Oskarżono go o szpiegostwo na rzecz Rosji. Jak się okazało, bez żadnych podstaw. Prokuratura skierowała akt oskarżenia do sądu i z kretesem przegrała. Tylicki otrzymał odszkodowanie od państwa (około 83 tys. zł), niewspółmierne do poniesionych strat. Szef kontrwywiadu cywilnego ABW Maciej Hunia, którego ludzie wykryli owego „szpiega” w tak korzystnym dla polityków momencie, gdy komisja śledcza ds. afery PKN Orlen zbliżała się coraz bliżej do prawdy, jest dziś szefem Agencji Wywiadu. Prokurator, który podpisał nakaz aresztowania studenta, był dziwnym trafem tym samym prokuratorem, który – zdaniem komisji śledczej ds. PKN Orlen – sfałszował dokumenty, aby umorzyć zawiadomienie Urzędu Ochrony Państwa o podejrzeniu korupcji przy zakupach ropy przez państwową rafinerię.

W całej sprawie nikt nie poniósł żadnych konsekwencji za próbę wrobienia studenta w szpiegostwo.

Wszystko to dowodzi, że nasze tajne służby nie chronią nas przed zewnętrznym zagrożeniem. Są uczestnikiem politycznej gry i dostosowują swoją działalność do aktualnych politycznych zapotrzebowań decydentów.

REKLAMA