Michalkiewicz: Fiksacje senatora Libickiego

REKLAMA

„Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!” – tak w poemacie „Towarzysz Szmaciak” szydził Rurka ze Szmaciaka, który mu, jako swemu szefowi w UB, co rusz przynosił donosy na plebana. Być może Szmaciak jako wywiadowca rzeczywiście był niezaradny, ale nie można wykluczyć, że było w tym również coś osobistego – jak w przypadku senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego, którego myśli szybują raz wyżej, raz niżej, ale zawsze tak się jakoś składa, że wirują wokół Jarosława Kaczyńskiego. A przecież senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki nie jest w tej obsesji – bo to chyba obsesja – odosobniony. Z osób porażonych tą obsesją można by sklecić nawet całe kanapowe stronnictwo. Najwyraźniej ten cały Jarosław Kaczyński musiał zadać im jakiegoś dzięgielu czy lubczyku, że wszystko kojarzy im się z Kaczyńskim, jak kapralowi z anegdoty z… – no, mniejsza z tym.

Stanisław Lem w „Głosie Pana” opisuje bardzo podobny przypadek i nawet przedstawia mechanizm takiego zauroczenia:

REKLAMA

„Życzyłem sobie zresztą nie tylko jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył, wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem, ani potem nie polerowałem z takim trudem. (…) Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i wtedy właśnie spotkałem go. (…) Popychał przed sobą wózek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowato obrzmiałe policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z niedomkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. (…) Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę, jak po utracie kogoś bliskiego”.

Bywa tak, bywa – zwłaszcza w przypadku zakochanych w sobie narcyzów, którzy w dodatku zatrzymali się na etapie młodziankowatości: „Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie” – śpiewał o takim zespół „Czerwone Gitary” – ale co z tego, że „nikt nie wie”, kiedy widać to już na pierwszy rzut oka?

Ofiara takiej fiksacji może zresztą sprawiać wrażenie osoby na swój sposób sprytnej – ale niech no tylko zacznie mówić, od razu prawda wyłazi na wierzch niczym młodzieńczy trądzik.

Oto pan senator Jan Filip Libicki nawołuje, by „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon”. Zauważył bowiem, że „spadają notowania rządu”, ale pociesza się, że to drobiazg, bo „przed nami (?) jeszcze ponad trzy i pół roku”. Najwyraźniej nie dopuszcza do siebie myśli, że na skutek wojny na górze, a zwłaszcza lekkomyślnego zatrzymania generała Czempińskiego przez CBA w listopadzie ubiegłego roku, parasol ochronny nad Donaldem Tuskiem i jego komandą jest powoli zwijany, a te wszystkie przedstawienia z przesłuchiwaniem ministrów (najbardziej komiczne było przesłuchiwanie Jacka „Vincenta” Rostowskiego, przydzielonego premieru Tusku w charakterze ministra finansów, który nawet specjalnie nie ukrywał, że u niego tych wszystkich premierów Tusków to trzech na kilo wchodzi) to może być początek „los últimos podrigos”, jak w swoim czasie „gospodarskie” rozmowy Gierka z krowami.

Tymczasem senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki przecież dopiero co się na ten statek zamustrował w nadziei, że będzie tak sobie pływał aż do emerytury. Tymczasem wszystko może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach i co? Co wtedy robić? Gdzie iść? Do kogo?

Senator Rzeczypospolitej był już i w PiS-ie, i w Polsce, co to Jest Najważniejsza, skąd w ostatniej chwili czmychnął na łaskawy chleb do Platformy Obywatelskiej – no a teraz? Zostaje tylko SLD i Ruch Palikota – w sam raz dla polityka katolickiego. Taka wizja, zresztą nie bez słuszności, wydaje się jednak senatoru Rzeczypospolitej Janu Filipu Libickiemu gorsza od śmierci, więc nawołuje, by „wzmocnić mury”, to znaczy „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon” wokół… „PiS i jego sojuszników”. Znaczy – wokół Kaczyńskiego.

No dobrze – ale po co? Czyżby po to, by Kaczyński wreszcie zrozumiał, jaki skarb w osobie senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego utracił, a zrozumiawszy – nie tylko docenił, przygarnął, ale i pokochał? „Koncepcja” nie powiem; jak mawiają gitowcy, „gra i koliduje” – ale ma jeden point faible: wydaje się, że Wałęsa ma większe zmartwienia niż „wysadzenie kolubryny” w postaci przyznania się do współpracy z SB.

W naszym nieszczęśliwym kraju właśnie rozpoczyna się kolejny etap selekcji kadrowej, w następstwie której Nasza Złota Pani Aniela i jej strategiczny partner – że już o starszych i mądrzejszych nie wspomnę – skompletuje administrację tubylczą na scenariusz rozbiorowy. Nie jest wykluczone, że i senator to zauważył – i nawołuje w nadziei, że nie tylko Kaczyński, ale i Nasza Złota Pani go zauważy i uwzględni w kombinacji. Bo „sojusznicy PiS”, według senatora, to nic innego jak Radio Maryja i Telewizja Trwam, w obliczu wspomnianego scenariusza przeznaczone przez strategicznych partnerów do likwidacji, a przynajmniej pacyfikacji – bo i po cóż mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jakieś media elektroniczne, przy pomocy których mógłby protestować czy chociaż lamentować? Sprytnie to sobie senator wykombinował, ale wydaje się, że Wałęsa już tego zrobić nie może, nawet gdyby chciał, bo nie pozwolą mu ani służby, ani Salon, które tyle przecież w niego zainwestowały – a i jedne, i drugi myślą raczej o sobie, a nie o senatorze i jego fiksacjach – że to niby przy pomocy Wałęsy „pokaże” Kaczyńskiemu, jaki z niego statysta i kanclerska głowa.

Podczas kiedy na przykładzie senatora Rzeczypospolitej możemy zorientować się, jakie zmartwienia są udziałem naszych Umiłowanych Przywódców, właśnie mój honorable correspondant poinformował mnie, że w czerwcu ubiegłego roku premier Donald Tusk skierował do wojewodów tajne zarządzenie, by w trybie administracyjnym oddawali „mienie żydowskie” zgłaszającym się „spadkobiercom”, nie mającym dokumentów umożliwiających przeprowadzenie postępowania sądowego. Najwyraźniej właśnie to w lutym ubiegłego roku musiał uradzić rząd premiera Tuska z premierem Netanjahu w Izraelu – i dlatego taka cisza na ten temat w mediach głównego nurtu. Okazuje się, że w ramach operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego” Polska jest szlamowana bez ostentacji. No bo – powiedzmy sobie szczerze – po cóż właściwie dopuszczać do konfidencji Umiłowanych Przywódców w rodzaju senatora, kiedy mają oni aż nadto problemów z własnymi fiksacjami?

(źródło: NCZ!, Nr 10-2012; przedruk tylko za zgodą redakcji)

REKLAMA