Grzelak: Ałtajscy szamani

REKLAMA

Biełucha (ros. Белуха) – najwyższy (4506 m n.p.m.) szczyt gór Ałtaj, położony w paśmie Gór Katuńskich, na granicy Rosji z Kazachstanem
Nadszedł od strony słońca, które właśnie powoli sadowiło się na górskiej grani, już zmęczone po całodziennej wędrówce. Gwiazda dzienna lamowała jego sylwetkę płomienną aureolą i zdawało się, że wychodzi z żywego ognia. Było upalnie; sierpniowy skwar panował nieprawdopodobny, ziemia ledwie dyszała. Pławiąca się w straszliwym gorącu łąka roztaczała tumaniące zapachy: powietrze aż zgęstniało od eterycznych olejków, unoszących się rozedrganą mgiełką nad niską trawą. Siedziałem nad brzegiem Czui, niskim lecz urwistym, mocno podmytym przez bystrze. Rzeka spływała oślepiającym blaskiem, jakby napełniona roztopionym złotem.

– Tjachszlar – pozdrowił mnie po ałtajsku. Pochylił się nad wodą, zerkając z ciekawością w zielonkawą toń, przeszytą aż do samego dna grubą smugą słonecznego światła. – Są ryby? – zadał pytanie, jakie zwykle kieruje się do kogoś, kto gapi się bezczynnie w wodę. – Nie ma – wzruszyłem ramionami. – A jednak! – uśmiechnął się jakoś przekornie. Spojrzałem w dół: pod skarpą kłębiły się w słonecznej strudze tłuste lipienie i pstrągi, rozpryskując na wszystkie strony iskry drobnych kropli. Słońce, niczym porzucony szamański Szamańskie lato bęben, już do połowy osunęło się za obrębiony ostrymi konturami ośnieżonych szczytów widnokrąg.

REKLAMA

I wtedy zobaczyłem jego oczy. Patrzył życzliwie, ale zarazem trochę badawczo; wydawało się, że czeka na jakąś moją reakcję. Źrenice miał czarne, przepastne, jak otchłań ałtajskiego piekła, rządzonego przez demona Erlika. Ale to nie one sprawiały największe wrażenie… Tęczówki, zwykle ciemnobrązowe u Ałtajczyków, były zielone z jasnymi plamkami, które wyglądały jak płatki srebrzystego metalu. Każda z nich miała inny kształt; przypominały coś znajomego. Już wiedziałem – to były sylwetki zwierząt zodiakalnych ałtajskiego kalendarza. Rozpoznawałem je bez trudu: bar – tygrys, czyłan – wąż, ułu – smok… Patrzyłem zafascynowany. Zodiak w jego oczach drgnął, poruszył się i z wolna zaczął obracać wokół centrum koła z lewa na prawo. Ten ruch hipnotyzował, przyciągał z magnetyczną siłą. Krąg przyspieszył; nie wiem, ile czasu minęło, chyba niewiele, ale zupełnie straciłem jego poczucie. Przede mną szalała, wirowała zodiakalna zamieć, cały kosmos z galaktykami mknącymi przez niezmierzo-ną pustkę, z gwiazdami skaczącymi jak piłeczki w dłoniach demiurga-żonglera…

Spotkałem na Syberii wielu szamanów. O niezwykłej mocy kilku z nich słyszałem wcześniej dużo; ci, z którymi mówiłem na ten temat, ściszali przezornie głos i rozglądali się niespokojnie wokół. Czasem przekonywałem się, że mieli rację. Bywało również, że ten i ów szaman cieszył się sławą na wyrost, a jego popisy, oględnie mówiąc, trąciły hochsztaplerką. No cóż, są magowie i magicy – jak wszędzie na świecie. Kiedy indziej doświadczałem za to zadziwiającej demonstracji zagadkowej wiedzy, na własnej skórze odczuwałem dotknięcie czegoś nieznanego. Widziałem szamana Czeta podczas kamłania, rytualnego transu: jego ruchy zdradzały, że podróżuje na gęsi do piekielnych otchłani. Widziałem również szamankę Dżanę, sunącą granatową hondą civic po szosie federalnej nr 51 z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę – za jej autem ciągnął się obłok żółtego pyłu. Śledziłem szybkie i zawiłe gesty Swietłany z wioski Muchor Tarchata uzdrawiającej chorego. Obserwowałem, jak Andrzej z Gornoałtajska żmudnie odczytuje przyszłość z nadpalonej łopatki barana.

W Ułaganie opowiadano mi o potężnym kamie, który, aresztowany przez NKWD, kilkakrotnie uwalniał się z zamknięcia. Gdy wreszcie prześladowcy zażądali od niego demonstracji nadprzyrodzonych umiejętności, zaintonował Pieśń Tajgi: kiedy śpiewał, z jego ramion wyrosły zielone krzewy syberyjskich cedrów. Pieśń Tajgi! Sprawia podobno, że do jej melodii gwiazdy poczynają tańczyć, firmament wpada w kołowrót, taki sam, jak ten, który widziałem w rozpalone popołudnie nad rzeką Czują.

Tak o tym opowiada Witalij Martynow, niegdyś prominentny pracownik administracji w jednym z syberyjskich rejonów: – Powracałem do domu z sąsiedniej wioski późnym wieczorem i nagle zatrzymałem łazik bez konkretnej przyczyny. Wyszedłem z auta. Dobrze znałem tę okolicę, tu się wychowałem, w pobliskiej rzeczce nauczyłem się pływać i łowić ryby. Ale teraz wszystko wyglądało całkiem inaczej. Początkowo nie potrafiłem uchwycić, na czym polega ta różnica. Zioła nasycone w ciągu dnia słońcem pachniały bardzo intensywnie, od ich aromatu kręciło się w głowie. Spojrzałem na niebo: było usiane gwiazdami i widok ten skojarzył mi się z krzewem rokitnika, obsypanym mnóstwem pomarańczowych jagód. A potem… Potem gwiazdy zaczęły wirować. Zmieniały położenie, zapalały się i gasły w niewytłumaczalny sposób. Kiedyś wisiała u mnie w gabinecie reprodukcja obrazu van Gogha przedstawiającego drogę wysadzoną cyprysami i nad nią gwiaździste niebo, na którym malarz umieścił wielkie tańczące kule światła. To, co widziałem, właśnie tak wyglądało. I nagle usłyszałem melodię, najcudowniejszą w życiu. Najpierw sądziłem, że pochodzi z gwiazd, ale te niemożliwe do opisania dźwięki dobiegały zewsząd, wszystko wokół mnie napełnione było tą muzyką. Pomyślałem, że widocznie umieram i zdziwiłem się – nie czułem wcale lęku, nie tak wyobrażałem sobie śmierć. Było pięknie: zdawało mi się, że jestem częścią tej wielkiej pieśni wszechświata, drobniutką jej nutką, jednym małym dźwiękiem, ale wraz z milionami innych tonów składającym się na potężną symfonię. Nawet teraz nie wiem, skąd przychodzą mi do głowy takie słowa na opisanie tego stanu, wierszy nie czytałem, tyle co Puszkina w szkole… Ale to było coś wspaniałego, trwało przez jakiś czas, a potem stopniowo ucichło, gwiazdy wróciły na swoje miejsca, tylko ja stałem jeszcze długo, zapatrzony i zasłuchany. Ludzie doświadczeni powiadają, że ci, którzy słyszeli śpiew tajgi, nigdy już nie będą tacy, jakimi byli wcześniej.

…Naraz stał się jakby fragmentem krajobrazu, równie naturalnym jak góra za nim, niebo z postrzępionymi chmurami nad jego głową i ziemia pod stopami. Gdybym nie wiedział, że znajduje się tuż przede mną na wyciągnięcie ramienia być może nawet nie zauważyłbym go: tak bardzo wtopił się w otoczenie, ale nie był to jakiś rodzaj kamufl ażu lub mimikry, lecz coś innego, trudnego do zrozumienia – i tym bardziej opisania – jakaś tajemnicza zdolność rozpłynięcia się w tym wszystkim, co mogłem dostrzec wokół. Ale przecież pozostał nadal istotą fizyczną, posiadał ciało, a więc wypełniał ściśle określoną cząstkę przestrzeni? No, niby tak – w zasadzie… Bo nie ograniczało go to, co zwykle wytycza cielesny wymiar człowieka. Inaczej może: jego widzialna postać stanowiła zaledwie centrum, rodzaj jądra, wokół którego istniał w tej chwili. Kamienie rozrzucone wokół, źdźbła trawy – te zżółkłe i te jeszcze zielone – pobliskie drzewa, ptaki w przelocie, nawet niepokojące, postrzępione chmury pochodziły z niego, a jednocześnie on wynikał z nich.

– Gdzie się kończę, a gdzie zaczynam? – zapytał cichym głosem. Nie potrafiłem znaleźć na to odpowiedzi. – Widzisz, tacy naprawdę jesteśmy. My, ludzie. Dotykamy najgłębszych otchłani planety, najdalszych zakątków wszechświata, najodleglejszych zdarzeń. Odczuwamy je tak, jak liście brzozy odczuwają śmierć w zimnym ostrzu topora przyłożonym do białego pnia. Ale nic z tego nie rozumiemy. Rzadko tylko, jak gwiazda w nieprzeniknionej kurtynie nieba, rozbłyśnie w naszym umyśle iskierka przeczucia – czasem tylko raz w życiu, czasem wcale – i zaraz zgaśnie…

Szosa z Ortołyku do Beltiru, trzydzieści kilometrów kolejno: asfaltu, żwiru, ubitej ziemi z rzadkimi kocimi łbami i znów asfaltu, była pusta. Właściwie od Cagan Uzun nie spotkałem żadnego pojazdu, jeźdźca ani pieszego – pora wieczorna przez Ałtajczyków uważana jest za niebezpieczną, na styku światła i ciemności panuje chaos, w którym kyrmysy, złe duchy, mogą łatwo zwieść zagubionego wędrowca.

W okolicach Beltiru zawsze bardzo mocno wieje. Tym razem wiatr był tak silny, że od razu ogarnęła mnie nostalgia za ojczyzną, rozbudzona przez nieodparcie nasuwające się wspomnienie tej jej części, jaką obecnie zajmuje województwo świętokrzyskie. Mijałem zapomniane kurhany, gdzieś daleko w stepie migotał słaby ognik. Przeszedł gwałtowny deszcz i naraz się skończył jak nożem uciął; potem sypnął się z nieba gruby grad, padał jakieś dwie minuty i przestał; po chwili wyszło jeszcze raz słońce. Kawałki białobłękitnego lodu błyszczały jak pogubione diamenty, a gdy przemieniły się w wodę, pochłonęła ją wiecznie spragniona ziemia. Wjechałem na niewielką przełęcz i zatrzymałem wóz: na środku drogi siedziało stworzenie przypominające ogromnego psa. Dopiero, kiedy rozwinęło olbrzymie skrzydła, dotykając nimi nieomal krawędzi płytkiego wąwozu, którym biegła szosa, zrozumiałem: był to stepowy orzeł, zajęty swoją zdobyczą. Bardzo powoli poderwał się do lotu i majestatycznie odleciał na wschód, w kierunku ośnieżonych szczytów Sajlugemu.

Nie mogłem przeoczyć tego znaku. Zjechałem z drogi w step i wyszedłem z auta. Zeschła trawa szeleściła, targana porywami wichru. Wstąpiłem na kurhan, a on czekał już tam…

…Róg księżyca wbił się w ciemną grań Kara Kemu. Na zachodzie jeszcze czerwieniała poświata zmierzchu, od wschodu, od Gobi, ciągnęła noc. Staliśmy na wzgórzu pośrodku Ere Czui, magicznej krainy południowych Ałtajczyków. Na szczycie wzniesienia usypany był stos kamieni, kultowe ule, miejsce święte. Wicher szarpał wstęgi dżalama przymocowane do długiego kija. U stóp pagóra na półpustynnym stepie, ciągnącym się hen, ku rubieży mongolskiej, nieznane mi ziele rosło skupione na obwodach wielkich regularnych kół. A tam, na sąsiednim kurhanie? Czy to był stojący w bezruchu pasterz, czy też kamień przypominający człowieka? Przy tej odległości i w zapadającym zmroku nie byłem w stanie tego ustalić. – Patrzysz na głaz, który bierzesz za istotę równą sobie, a może jest odwrotnie? Nie masz pewności. Twój wzrok jest ułomny, a twoje poznanie – zmącone. A jeśli jest jeszcze inna droga do zrozumienia? Możesz na nią wkroczyć, zwracając się w głąb siebie, bo sam jesteś kluczem do zrozumienia wszystkiego, w czym uczestniczysz.

W dali, nad Kosz Agaczem, świeciła biała gwiazda, ale tam, gdzie Czuja oddaje swoje wody Katuni, ciemność właśnie uśmierciła ostatnie światło dnia. – A umarli? – Umarli są przecież ciągle z nami. Ci, których kiedyś znałeś, zjawiają się w twoich wspomnieniach i snach. Tu, gdzie teraz jesteśmy, bywali kiedyś ludzie już dawno nie istniejący jako stworzenia z krwi i kości. Ale przecież nie przepadli bez śladu, nawet ci, którzy przybyli do naszego świata tylko na krótki moment i zaraz stąd odeszli. Pozostały ich radości, smutki, wzruszenia czy też uczucia te, które inni ludzie wiązali z nimi – czasem w postaci bardzo ulotnej, ot, jak powietrze potrącone przez swawolącego skowronka, ale jednak pozostały. Ziemia pełna jest takich tropów, trzeba je tylko odczytać. Wprawny łowca wypatrzy drogę, którą przeszło zwierzę w tajdze, odczytując znaki niewidzialne dla innych. Ałtajczycy nie odwiedzają cmentarzy, na których pozostają fizyczne, ale niewiele znaczące szczątki, podobne do obciętych włosów lub skrawków paznokci. To, co najważniejsze w człowieku, jest gdzie indziej.

Płonęła nodia, przemyślne ognisko myśliwych z tajgi: szczególne ułożenie drew sprawia, że płomień podsycany jest samoczynnie. Wyjąłem z torby aparat fotograficzny. Szumiał płomień, samotny ogień na pustej równinie Ere Czui.

– Po co ci zdjęcie? – zapytał. – Chcę napisać o tobie. Dołączę fotografię. – Jeśli ludzie nie uwierzą twoim słowom, nie zaufają żywemu świadkowi, czy ucieszysz się, jeżeli przekonają ich obrazki wykonane mechanicznym przyrządem? A co będzie na nich widać? Tylko tyle, co po wierzchu. Poprawił polano, które wysunęło się z ogniska. – Widzisz ten ogień? Możesz go narysować, bardzo wiernie nawet. Możesz także nakręcić film, który pokaże, jak skaczą iskry, jak pełgają poruszane wiatrem płomienie, trzaska drewno. Ale czy poczujesz ciepło bijące od ognia? Zapach wytapianej żywicy? Śpiew tajgi wokół? Może kiedyś powstaną aparaty, które oddadzą i te wrażenia. Lecz nadal to nie będzie wszystko, nie uda się zawrzeć w jakimś wielowymiarowym choćby obrazie pełni tej chwili, którą właśnie tu i teraz doświadczamy. Bo gdzie podzieją się myśli, które w tym momencie przepływają przez twój umysł? Albo ten przestwór kosmosu nad nami? A to one przecież stanowią o niepowtarzalności tego, co obecnie wspólnie przeżywamy w tym miejscu świata. Każdy przekaz tego momentu czy to w postaci opowiadania, czy w formie obrazu lub trójwymiarowego choćby fi lmu zawsze będzie tylko nieudolną kopią prawdy.

REKLAMA