Medal za 60 milionów złotych. Finansowe oblicze polskiego sportu

REKLAMA

Igrzyska Olimpijskie w Londynie zakończyły się blamażem polskiej reprezentacji, która zdobyła 10 medali, z czego tylko dwa złote. Tak fatalnego występu nie było od Igrzysk w Melbourne 56 lat temu. Jakby tego było mało, okazuje się, że w przeliczeniu na medale jeden kosztował nas ponad 60 milionów złotych. Trochę dużo jak na chwilę radości.

Mistrz olimpijski w rzucie dyskiem, Niemiec Robert Harting, rok temu powiedział, że polscy lekkoatleci mają o wiele lepsze warunki przygotowań od niemieckich. Mogą liczyć na większe finansowanie, za sukces otrzymują większe apanaże, mają większe ekipy opiekujące się sportowcami (pewnie miał na myśli grupę działaczy, która urządza sobie wycieczki po świecie). Do tego – co nie jest takie powszechne – polski medalista olimpijski może liczyć po ukończeniu 35 lat na dożywotnią emeryturę, która obecnie wynosi ok. 2500 złotych. Może się wydawać, że nie jest to dużo za poświęcenie parunastu lat życia, ale jeśli pomnożymy to przez 12 miesięcy w roku i ok. 45 lat pobierania takiej emerytury, to otrzymujemy zawrotną kwotę 1,2 miliona złotych – i to bez obowiązku opłacenia choćby jednej składki zusowskiej w życiu. Nic dziwnego, że niemiecki dyskobol z zazdrością patrzy na przyszłość naszego srebrnego medalisty z Pekinu, Piotra Małachowskiego (w Londynie był piąty), który po zakończeniu kariery nie będzie musiał się martwić o swoją finansową przyszłość.

REKLAMA

Ale to nie jedyne gratyfikacje, na jakie mogą liczyć sportowcy od państwa, chociaż największe. Za samo zdobycie złotego medalu w Londynie mogli otrzymać 120 tys., za srebro 80 tys., a za brąz 50 tys. złotych. Nie jest to aż tak dużo za jednorazowy sukces raz na cztery lata. Dodatkowo dochodzą stypendia. Ich wysokość jest różna i uzależniona od prawdopodobieństwa odniesienia sukcesu przez sportowca na olimpiadzie. Jest to najczęściej ok. 4 tys. złotych (na najwięcej mogą liczyć medaliści mistrzostw świata, bo na ok. 7 tys. złotych). Ma to być kwota pozwalająca w spokoju przygotowywać się do Igrzysk Olimpijskich. Oprócz tego olimpijczycy mogą liczyć na opłacenie trenera, specjalne odżywki, wyjazdy zagraniczne na zgrupowania.

Trudno jednak mówić, że w dyscyplinach, gdzie nie ma dodatkowych gratyfikacji finansowych, olimpijczykom się przelewa. Poza dyscyplinami drużynowymi, gdzie podstawowym źródłem zarobkowania są kluby, oraz kilkoma jeszcze sportami (kolarstwo szosowe, tenis i po części mityngi lekkoatletyczne i pływackie) ciężko mówić o jakiś kokosach. Oprócz stypendium olimpijskiego właściwie można liczyć jeszcze na jakieś gratyfikacje od samorządu oraz klubu, który sportowiec reprezentuje. Nie są to przeważnie zawrotne kwoty – maksymalnie do 1,5-2 tys. złotych miesięcznie.

Dla kogoś takiego jak Agnieszka Radwańska olimpijskie nagrody czy możliwość otrzymania emerytury nie stanowią żadnego dodatkowego bodźca pomiędzy setkami tysięcy dolarów do wzięcia z kortu podczas turniejów organizowanych przez różne miasta na świecie. Nie jest to też zbyt duża kwota dla siatkarzy czy kolarzy jeżdżących w zawodowym peletonie. Ale już dla lekkoatletów jest to atrakcyjny dodatek. Wprawdzie mogą oni występować w mityngach, gdzie nagrody nie są małe (dla najlepszych za wygranie cyklu Diamentowa Liga – 80 tysięcy dolarów), ale generalnie są to kwoty zarezerwowane dla najlepszych z najlepszych.

W pojawiającej się co roku (publikowanej w „Super Expressie”) setce najlepiej zarabiających polskich sportowców za rok 2011 możemy znaleźć tylko jednego medalistę z Londynu – Tomasza Majewskiego (pchnięcie kulą) z zarobkami 713 tysięcy złotych. Zajmuje 99. miejsce wśród najlepiej zarabiających sportowców. Próżno na niej szukać pozostałych lekkoatletów, kajakarzy, wioślarzy, strzelców czy przedstawicieli sportów walki. Jeżeli znajdzie się jakiś bokser, będzie to biorący udział w walkach zawodowych, a nie walczący o Igrzyska (zresztą żaden bokser do Londynu nie wyjechał). Wsparcie państwowe jest więc praktycznie jedynym, a na pewno znaczącym, na jakie mogą liczyć sportowcy biorący udział w Igrzyskach Olimpijskich.

Gdzie ta forsa?

Pomimo iż generalnie Polska płaci całkiem spore pieniądze na przygotowania do igrzysk, to sportowcy są ostatnimi osobami, którzy je zobaczą. Zbigniew Pacelt – członek Zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego, były wiceminister sportu, obecnie członek Sejmowej Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki – od kilku już lat krytykuje sposób przygotowań do Londynu. Powołano specjalny Klub Londyn 2012. Według dzisiejszego posła Platformy Obywatelskiej, a w przeszłości m.in. trenera pięcioboistów nowoczesnych w Barcelonie w 1992 roku, którzy zdobyli dwa złote medale (w drużynie i indywidualnie), program od początku opierał się na złych przesłankach. Grupie zawodników, którzy rokowali nadzieję na medal (ok. 40-50 osób), stworzono cieplarniane warunki, nie dbając należycie o pozostałych. I teraz najbardziej szokujące dane: Klub ten pochłonął w cyklu czteroletnim (od Igrzysk Olimpijskich w Pekinie) 625 milionów złotych! Zdobycie 10 medali przez Polskę w Londynie kosztowało nas, podatników, 625 milionów złotych!

Za kilka chwil radości przed telewizorem – i to nawet nie celebrowanych przez dużą część społeczeństwa. Największą oglądalność z medalistów miał złoty sztangista Adrian Zieliński, który przyciągnął przed telewizory ok. 6,5 miliona widzów. I teraz najśmieszniejsze: z powodu konfliktu z Polskim Związkiem Podnoszenia Ciężarów Adrian Zieliński bezpośrednio do Igrzysk przygotowywał się za swoje prywatne pieniądze (za co PZPC ciągle grozi mu karami). Pokazał, że prawdziwemu olimpijczykowi tzw. działacze nie są potrzebni do szczęścia. Srebrna młotkarka Anita Włodarczyk po swoim sukcesie (o włos od złota) stwierdziła, że działacze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki cały czas jej przeszkadzają. Piotr Małachowski (srebrny dyskobol z Pekinu) po zdobyciu medalu przez Włodarczyk powiedział, że to rewanż na działaczach za to, jak ją gnoili. Trener złotego Tomasza Majewskiego, Henryk Olszewski, po zdobyciu medalu przez jego podopiecznego zwracał uwagę na całkowity brak wsparcia ze związku oraz na obcięcie o połowę stypendium olimpijskiego dla Majewskiego na rok przed Igrzyskami. Działacze po prostu przepuszczają pieniądze i nie ma co się dziwić najwybitniejszym naszym sportowcom, że otwarcie ich krytykują. Polski Związek Bokserski tylko na przygotowania do Igrzysk w tym roku dostał 2,1 miliona złotych – na jedną bokserkę na pół roku przed imprezą. Szermierze dostali (w tym roku) na Igrzyska 6 milionów, po czym musieliśmy oglądać poranne porażki w eliminacjach. Nic dziwnego, że Tomasz Majewski się denerwuje, gdy ludzie mówią, że sportowcy dostają od państwa dużo pieniędzy. To nie sportowcy dostają, tylko działacze. Jeżeli przygotowanie jednej olimpijki w boksie kosztuje w ciągu pół roku 2,1 miliona złotych, a ta nie może nawet do ringu zabrać swojego trenera klubowego, to gdzie są te pieniądze? Przecież nie poszło tyle na zgrupowania, bo licząc na 200 dni, to daje ponad 10 tys. złotych dziennie. Sumy są ogromne, a sportowcy i tak ich nie widzą.

Można inaczej

Dla kontrprzykładu warto podać, że Węgry zdobyły 17 medali, z czego osiem złotych. W klasyfikacji medalowej wszechczasów Węgry zajmują ósme miejsce z dorobkiem 159 złotych medali (Polska jest na 19. miejscu z 62 złotymi medalami). Dyscyplin, które Węgrom przysporzyły złotych medali, jest tylko 13. W Polsce jest większe rozdrobnienie, bo złote medale zdobywali przedstawiciele 15 dyscyplin, ale tylko cztery dały nam więcej niż pięć złotych medali (lekka atletyka – 23, boks – osiem, zapasy – pięć, podnoszenie ciężarów – pięć). Węgrom ponad pięć złotych medali dało aż 10 dyscyplin (strzelectwo – siedem, piłka wodna – dziewięć, pięciobój nowoczesny – dziewięć, boks – 10, lekka atletyka – 10, gimnastyka – 15, zapasy – 19, kajakarstwo – 22, pływanie – 25, szermierka – 35). Od lat właściwie oglądając kajakarstwo, pływanie czy szermierkę, można być pewnym, że Węgrzy będą wśród faworytów. Węgrzy na liście multimedalistów (co najmniej trzy złote medale) mają 23 nazwiska, Polacy dwa (Irena Szewińska i Robert Korzeniowski). I teraz uwaga: ilu Węgrzy przysłali sportowców do Londynu? Było to 157 sportowców, a 25 z nich zdobyło jakikolwiek medal, czyli 16% ekipy wróciło z medalem na szyi. Polska wysłała 218 sportowców, a jedynie 12 z nich przywiozło medale, czyli skuteczność na poziomie 5,5% – prawie trzykrotnie mniej niż u Węgrów.

Patrząc na konferencję „ministry” sportu, pani Joanny Muchy, podsumowującą występ na Igrzyskach, można odnieść wrażenie, że na szybko wyciągnęła dosyć dobre wnioski. Stwierdziła, że zamiast finansować wszystko, może warto skupić się tylko na niektórych dyscyplinach. Warto również powiedzieć, że te, w których Węgrzy odnoszą od lat sukcesy, nie są specjalnie kapitałochłonne. Pływanie, kajaki czy strzelectwo to nie żeglarstwo.

Z drugiej strony można zgłosić jeszcze lepszy pomysł: skoro przygotowania do Londynu pochłonęły 625 milionów złotych, to zamiast bawić się w wybór strategicznych dyscyplin, dobór zawodników itp., dajmy wolny wybór wszystkim polskim sportowcom. Niech związki finansują sobie, co chcą, jeśli mają na to środki od sponsorów, a ministerstwo niech wypłaca nagrody medalistom. Niech to będzie nawet 30 milionów za złoto, 20 milionów za srebro i 10 milionów za brąz. Po pierwsze – wyjdzie taniej, a po drugie – pieniądze trafią tam, gdzie powinny. Tomasz Majewski, wiedząc, że czeka na niego taka nagroda, sam wybierze sobie trenera i go opłaci, na zgrupowania pojedzie, gdzie będzie chciał, zabierze ze sobą, kogo będzie chciał (fizjoterapeutę, psychologa, lekarza, niańkę), a później opłaci ich wszystkich z nagrody. Skończy się jeżdżenie na koszt podatnika na wycieczkę, by po przebiegnięciu 5 metrów zejść z bieżni (płotkarz Noga). Skończy się też podniecanie, że mamy najszybszego białego sprintera na Igrzyskach, skoro i tak odpadł w ćwierćfinale – a to, że tak się stanie, było pewne (brzmi jak rasizm, ale biali nie mają czego szukać w sprintach). Zacznijmy premiować najlepszych i płacić za sukces, a nie za bylejakość.

Coś na kształt teamu wokół Justyny Kowalczyk, wokół której kręci się kilku ludzi, ale są oni opłacani z Polskiego Związku Narciarskiego, który dzięki sukcesom Kowalczyk może liczyć na możnych sponsorów. Ktoś powie, że pani Kowalczyk uprawia bardziej medialną dyscyplinę sportu od powiedzmy strzelectwa, ale kto jeszcze kilka lat temu oglądał w Polsce Puchar Świata biegaczek? Jeżeli ktoś ma w sobie tyle samozaparcia, by postawić wszystko na jedną szalę, i będzie finansowany przez rodziców, sponsorów czy nawet fundusz inwestycyjny, a w zamian za złoto będzie mógł odebrać 30 milionów złotych nagrody, to po pierwsze – zrobi to na własne ryzyko (a nie ryzyko podatnika), po drugie – może liczyć na gigantyczną nagrodę. Skończyłaby się radość z wejścia do finału i puste frazesy o byciu olimpijczykiem. Zacznijmy cenić zwycięzców. Niech Majewski dostaje 60 milionów złotych (za swoje dwa złote medale) i niech trzech kolejnych młodych zawodników w kraju depcze mu po piętach, widząc ogromne pieniądze do wzięcia z bieżni.

Taki Kazachstan płaci swoim złotym medalistom prawie milion złotych. Efektem tego jest siedem złotych medali. Niech wszyscy patrzą zazdrośnie na naszych sportowców, ile mogą dostać kasy za sukces. Nie będzie nam potrzebna grupka działaczy, bo znajdzie się wielu chciwych menadżerów, którzy dla pieniędzy wyłowią młodego juniora i wyszkolą go na złotego medalistę, w zamian np. zabierając 50% (albo i więcej) przyszłej nagrody. Nawet jeśli tylko jeden na dziesięciu zdobędzie medal, to im się zwróci, a społeczeństwo będzie miało większą radość. Skoro już muszą być igrzyska i politycy muszą chwalić się sukcesami sportowców, to niech robią to mądrze!

REKLAMA