Szymowski: Jak państwo utrudnia życie turystom

REKLAMA

Potencjał turystyczny Polski może przynosić rocznie miliardy złotych wpływów, jednak kolejne ekipy rządzące robią wszystko, aby zniechęcić obcokrajowców do odwiedzania naszego kraju.

„Jedźcie do Polski, wasze samochody już tam są” – to słynne, kontrowersyjne hasło jednego z niemieckich biur podróży ciągle obrazuje obowiązujący w Europie stereotyp naszego kraju. Polska postrzegana jest na Zachodzie głównie jako kraj „łatwych” dziewczyn i sprytnych złodziei aut. Na popularnym w Niemczech forum internetowym dotyczącym turystyki pod hasłem „Polen” odnajdujemy albo ostrzeżenia przed złodziejami, albo drwiny ze stanu naszych dróg czy w końcu przestrogi mające zniechęcać do wizyt w naszym kraju. Taka czarna propaganda daje efekty nie tylko na Zachodzie, zmniejszając popularność Polski wśród zagranicznych turystów. Również coraz więcej Polaków w ostatnich latach decyduje się spędzać wakacje za granicą, głównie w krajach basenu Morza Śródziemnego, wydając w ten sposób swoje pieniądze (i nakręcając gospodarkę) w innych państwach. Ruch turystyczny w Polsce – tak zimą, jak i latem – jest coraz mniejszy. Działalność państwa wymierzona w turystykę zaczyna przynosić zyski.

REKLAMA

Walka z „szarą strefą”

Wakacje letnie 2012 roku dla urzędów skarbowych w całej Polsce były czasem intensywnej pracy. Rzucono bowiem wielkie siły do walki z szarą strefą – jak w eurosocjalizmie przyjęło się nazywać tych, którzy nie opodatkowują swoich dochodów. W czerwcu urzędy skarbowe w całej Polsce rozpoczęły akcję „Weź paragon”. W trakcie tej akcji namawiano wszystkich, aby po zakupach w sklepach brali koniecznie paragon, a jeśli go nie dostaną – aby informowali urzędy skarbowe. Ich pracownicy natychmiast zjawiali się na miejscu i karali tych, którzy nie wystawiali paragonów. Największe pole do popisu fiskus miał w kurortach turystycznych – głównie nad morzem, w górach i na Mazurach. Kontrolował bowiem na potęgę wszystkich sprzedawców pamiątek. Wspólnie ze strażnikami miejskimi i policjantami urzędnicy skarbowi wlepiali kary drobnym handlarzom. W sukurs przyszły im władze samorządowe, które administracyjnie zakazały handlu w wielu wcześniej często odwiedzanych miejscach. Tych, którzy nie chcieli się podporządkować, usuwano siłą, wlepiając im przy tym wysokie grzywny. Duża część z nich musiała zamknąć swoje interesy, tracąc przez to źródło dochodu. Stracili również turyści z zagranicy, którzy mają mniejszy wybór, kupując pamiątki.

„Szarą strefę” fiskus zwalczał, ujawniając wszystkich, którzy wynajmowali mieszkania i pokoje w wakacyjnych kurortach, nie płacąc od tego podatku. Zgodnie z prawem, wynajem mieszkania stanowi dochód, od którego należy odprowadzić podatek (19%). Podatek należy ujawnić również w zeznaniu PIT. Na tych, których przyłapano na wynajmowaniu mieszkań i niepłaceniu podatków (w wielu miejscach Polski pracownicy fiskusa sami podawali się za turystów i chcieli wynająć mieszkania), posypały się kary. I sądzić można, że w przyszłym roku działania fiskusa będą jeszcze bardziej dotkliwe.

Głupie utrudnienia

Przyjrzyjmy się przepisom. Za uchylanie się od zapłacenia podatku dochodowego prawo przewiduje karę grzywny nawet do 20 tysięcy złotych. Jeśli fiskus przyłapie konkretną osobę na kilkakrotnym procederze, delikwent może zapłacić wielokrotność tej kwoty. To wprowadza ryzyko, przez co wynajmowanie mieszkań staje się nieopłacalne. Sprostanie wszystkim formalnościom wiąże się z kosztami. Aby te koszty sobie zrekompensować, wynajmujący mieszkania musi podnieść cenę. A to z kolei uderza w kieszeń turystów, którzy więcej muszą wydać na pobyt (co czyni urlop droższym, a więc mniej opłacalnym). Jest też drugie rozwiązanie: właściciele mieszkań i nieruchomości mogą po prostu przestać je wynajmować, nie narażając się na pazerne działania fiskusa i tracąc w ten sposób zysk. Wówczas nie zarobią.

Nie ma lepszego sposobu na zabicie turystyki niż utrudnienie turystom dojazdu na miejsce wypoczynku i samego urlopu. Ktokolwiek chciałby spędzić urlop nad Bałtykiem lub w górach, musi najpierw dotrzeć do celu. A to oznacza konieczność poruszania się po polskich drogach, czyli konieczność zaliczania dziury za dziurą, stania w korkach, pokonywania licznych przejazdów kolejowych. Dodatkową „atrakcją” są patrole policji i Inspekcji Transportu Drogowego, czyhające tylko na okazję, by wlepić komuś mandat. Rzecz w tym, iż przy ciągłym zaostrzaniu prawa o ruchu drogowym i przy coraz bardziej zmasowanych kontrolach wyjazd wakacyjny może zakończyć się utratą prawa jazdy wskutek nadmiernej liczby punktów karnych.

Sam pobyt w miejscowości turystycznej również obfituje w liczne obostrzenia utrudniające wypoczynek. W minionym roku wprowadzono kary za spożywanie alkoholu na plaży. Od dłuższego czasu obowiązuje również kara za picie alkoholu w miejscach publicznych. To wykroczenie, za które zapłacić można 100 złotych. Karę można również zapłacić za zapalenie papierosa w miejscu publicznym (np. na plaży). W sezonie wakacyjnym na plaże wyruszają więc strażnicy miejscy. Wszak turysta na urlopie to świetne źródło dochodu dla skarbu państwa. W tej sytuacji trudno dziwić się, że większość turystów wybierze wakacje w innym kraju, gdzie doleci samolotem. Daje to bowiem okazję uniknąć wszystkich tych głupich, niepotrzebnych problemów z biurokracją i nakładanymi przez nią karami. Ale zdziwi się ten, kto myśli, że uniknie w ten sposób problemów.

Fiskus w piwnicy i w kantorze

11 marca 2010 roku dyrektor Izby Skarbowej w Bydgoszczy wydał interpretację podatkową (sygnatura ITPB1/415-991/09/MR), w której stwierdził, że opodatkowaniu podlega jednorazowy dochód będący wynikiem zakupu i sprzedaży walut obcych. To oznacza, że każdy, kto przed wyjazdem za granicę kupi walutę, a to, czego nie wykorzysta i sprzeda z powrotem po wyższej cenie, musi traktować jako dochód, od którego trzeba zapłacić podatek, a całość rozliczyć w PIT-36. Przepis ten jest oczywiście nagminnie łamany, czemu trudno się dziwić. Rzecz jednak w tym, że jeśli transakcji dokonujemy przy pomocy karty płatniczej (niektóre kantory dopuszczają taką możliwość), zostaje po niej ślad w historii rachunku i urząd skarbowy ma do tego dostęp. I wtedy może wezwać nas do rozliczenia, co stało się z pieniędzmi wypłaconymi z konta przed wyjazdem.

W minionym roku prasa lokalna opisywała również ciekawy problem prawny małżeństwa z Warszawy. Małżonkowie udali się do Francji i wakacje urozmaicili sobie zwiedzaniem winnic. Kupowali tam butelki różnych gatunków wina. Po wakacjach przywieźli do Polski ponad 120 litrów wina różnego rodzaju. I wówczas zgłosili się do nich urzędnicy skarbowi, którzy doszli do wniosku, że małżonkowie wino kupili w celach handlowych, a nie wykazali tego w dokumentach (oboje prowadzili firmę). I za to wymierzyli wysoką karę.

Znienawidzeni „najbogatsi”

W kończącym się właśnie sezonie urlopowym fiskus kontrolował również „najbogatszych”. Kontrolował w ten sposób, że przyglądał się majątkom osób uznawanych za zamożne. A w wakacje było to wyjątkowo proste. Fiskus zażądał bowiem danych osób, które wykupiły wycieczki w egzotyczne miejsca lub o wysokim standardzie, których cena przekraczała odpowiedni pułap. Urzędnicy skarbowi sprawdzali, skąd te osoby mają pieniądze. W lipcu, gdy wiadomość o tym procederze przedostała się do opinii publicznej, „najbogatsi” natychmiast zareagowali. I ekskluzywne wycieczki zaczęli wykupywać w zagranicznych biurach podróży, licząc, że wścibskim urzędnikom będzie trudniej zwrócić na nich uwagę. I trudno im się dziwić.

Przymus kasków

Pazerność fiskusa i głupota urzędników trwają niezależnie od pory roku. Za trzy miesiące rozpocznie się sezon zimowy i kurorty górskie zaczną przyciągać miłośników narciarstwa. Zacznie się więc tradycyjna rywalizacja o klientów (narciarzy) pomiędzy ośrodkami narciarskimi w Polsce i na Słowacji. Z tej rywalizacji strona polska wyjdzie jako przegrana. I to nie tylko ze względu na ceny. Słowackie ośrodki są znacznie lepiej dostępne. Dojazd do nich jest lepszy, nawierzchnia drogi lepsza, a służby słowackie bardziej niż polskie przykładają się do odśnieżania. Łatwiej jest również znaleźć miejsce parkingowe. Ale i sama jazda na nartach daje więcej przyjemności ze względu na brak bezsensownych ograniczeń.

W Polsce obowiązuje prawo pozwalające karać narciarza, który porusza się po stoku pod wpływem alkoholu. Jest to oczywiście przepis absurdalny. Szkodliwość wynikająca z jazdy na nartach pod wpływem alkoholu jest znikoma, wypadki na stokach spowodowane przez pijanych amatorów „białego szaleństwa” prawie w ogóle się nie zdarzają. Kto więc będzie miał ochotę uprzyjemnić sobie narty grzanym winem lub kuflem piwa, wybierze wyjazd na Słowację. Tym bardziej że po polskich stokach jeżdżą policjanci z alkomatami, którzy mają prawo kontrolować poziom trzeźwości narciarzy (a nietrzeźwych zatrzymywać).

Od 2010 roku w Polsce obowiązuje również nakaz jazdy w kaskach narciarskich dla dzieci do lat 15. Dwa lata temu, omawiając tę sprawę, wyraziliśmy przypuszczenie, że przepis ten (zupełnie bezsensowny) mógł zostać wprowadzony wskutek nacisków lobby kaskowego, któremu przepis ten daje duże zyski (młodych narciarzy jest kilka milionów). Rzecz jednak w tym, że nakaz jazdy w kaskach utrudnia samą jazdę i odbiera część przyjemności z niej. Gwałci też wolność obywatelską, odbierając rodzicom prawo do decydowania o tym, co mają nosić na głowie ich dzieci. Praktyka ostatnich dwóch lat wykazała, że chcąc uniknąć niepotrzebnych problemów podczas urlopu narciarskiego, najłatwiej wybrać wyjazd na Słowację.

Kto więc na tym traci? Przede wszystkim właściciele wyciągów narciarskich, których zysk zgarnęli konkurenci zza miedzy. To z kolei przekłada się na wzrost bezrobocia. Im mniej turystów przyjeżdża, tym mniejszy ruch w górskich interesach i tym mniejsza potrzeba zatrudniania dodatkowych osób. W końcu traci też skarb państwa, bo właściciele wyciągów mają mniej klientów, więc sprzedają mniej biletów (mniejsze wpływy z VAT) i mają mniejsze dochody (mniejszy CIT). W ten sposób nowe przepisy i nowa biurokracja genialnie zmniejszyła zyski państwa i podatników. Zmniejszać będzie je nadal. Każda bowiem ingerencja biurokracji w turystykę działa na niekorzyść zarówno samych turystów, jak i tych, którzy chcą na nich zarobić.

REKLAMA