Piński: Akcja Smoleńsk. Zasłona dymna Tuska

REKLAMA

30 października prezes PiS Jarosław Kaczyński ogłosił, że prezydent został zamordowany. Tuż po tym była szefowa MSZ Anna Fotyga domagała się skorzystania przez Polskę z art. 5 traktatu NATO, czyli de facto chciała wypowiedzieć wojnę Rosji. Ostre wypowiedzi polityków PiS były skutkiem publikacji „Rzeczpospolitej”, iż we wraku prezydenckiego samolotu prokuratorzy znaleźli ślady trotylu i nitrogliceryny.

Prokuratura zdementowała informacje dziennika dopiero po ponad sześciu godzinach. Wydawało się, że z konferencją prasową czekała ona, aż politycy PiS zaczną komentować publikację. Cała sprawa wygląda na misternie utkaną prowokację, której efektem będzie spadek poparcia dla PiS i zatrzymanie powiększającej się przewagi w sondażach nad PO.

REKLAMA

Kompromitacja „Rzepy”

Wrażenie wpadki ugruntowała chaotyczna, by nie rzecz paniczna reakcja redakcji na zdementowanie informacji przez prokuraturę. Na stronie dziennika pojawiły się wyjaśnienia, że redakcja pomyliła się i zbyt pochopnie podała, że znaleziono ślady po konkretnych substancjach wybuchowych. Kilka godzin później (jak się okazało, po rozmowie z autorem tekstu Cezarym Gmyzem) redakcja usunęła informację, że się pomyliła. Chaotyczność reakcji i brak koordynacji stanowisk między dziennikarzem a redakcją pokazały, iż artykuł był słabo przygotowany i źle sprawdzony. Na skutek tego redaktor naczelny Tomasz Wróblewski „oddał się do dyspozycji” rady nadzorczej, a właściciel dziennika Grzegorz Hajdarowicz zapowiedział wyciągnięcie surowych konsekwencji, jeżeli doszło złamania standardów dziennikarstwa. Przypomnijmy: w tekście „Rzeczpospolita” powołała się na cztery niezależne źródła, które miały potwierdzić jej informacje o śladach materiałów wybuchowych we wraku. Jednym z nich miał być prokurator generalny Andrzej Seremet. W praktyce okazało się, że  prokurator przekazał sprawdzającemu rzetelność swoich dziennikarzy redaktorowi naczelnemu Tomaszowi Wróblewskiemu informację, iż „detektory, w trakcie badania wraku na miejscu, wykryły obecność cząstek wysokoenergetycznych, ale źródło pochodzenia, i to wyraźnie prokurator generalny zastrzegł, może być różnorakie”.

Jak z tego Cezary Gmyz i redaktorzy „Rzeczpospolitej” zrobili trotyl i nitroglicerynę, pozostanie zapewne ich słodką tajemnicą. W toku konferencji prasowej wyszły natomiast inne ciekawe fakty, które niestety zostały całkowicie „przykryte” przez „wybuch trotylu”. Otóż owe próbki zabezpieczone przez polskich prokuratorów zostały przekazane do badania rosyjskim ekspertom. Na dodatek wyniki tych badań mają być znane za pół roku. Ważnych pytań jest kilka. Dlaczego owe próbki zostały pobrane, skoro prokuratura już w zeszłym roku wykluczyła (chyba na jakiejś podstawie przecież?) wybuch jako przyczynę katastrofy? Dlaczego owe próbki mają badać Rosjanie i – last but not least – dlaczego badania mają trwać pół roku?

Fachowa intoksykacja

W profesjonalnym języku tajnych służb wprowadzenie przeciwnika w błąd nosi nazwę intoksykacji. Warunkiem jej zaistnienia jest to, aby obiekt poddany takiemu działaniu uważał, iż np. sam zdobywa informację poprzez jej wykradzenie lub dochodzi do „prawdy” po przez szereg poszlak i dowodów. W wypadku artykułu w „Rzeczpospolitej” intoksykacja doprowadziła do tego, że dziennikarz zmieszał fakty z plotkami i pozbawił tekst wiarygodności. Wystarczyło, aby „Rzeczpospolita” zatytułowała tekst: „Tajemnicze substancje we wraku prezydenckiego samolotu. Prokurator Generalny nie wyklucza materiałów wybuchowych”. Tekst byłby równie głośny, natomiast nie można byłoby zarzucić mu nierzetelności. Co więcej, mógłby doprowadzić do wyjaśnienia, dlaczego tego typu badań dokonuje się dopiero 2,5 roku po katastrofie. W tym czasie Rosjanie demolowali wrak i mogli z nim robić, co im się podoba – równie dobrze podrzucić tam trochę materiałów, aby „podgrzać” atmosferę polityczną w Polsce.

Publikacja tekstu trafiała na podatny grunt. Nastąpiła kilka dni po śmierci chorążego Remigiusza Musia (według prokuratury, było to samobójstwo przez powieszenie). Oczywiście pojawiły się głosy sugerujące morderstwo, ponieważ chorąży był ważnym świadkiem w sprawie katastrofy. Leciał bowiem samolotem Jak-40, któremu udało się tuż przed katastrofą bezpiecznie wylądować. Muś zeznał, że słyszał, jak rosyjscy kontrolerzy nakazali zejście prezydenckiemu samolotowi na 50 metrów (to granica poniżej poziomu bezpieczeństwa, praktycznie równoznaczna z lądowaniem). Jego zeznania (co prawda dopiero w drugim przesłuchaniu) potwierdził porucznik Artur Wosztyl. Zeznania polskich lotników są sprzeczne z nagraniami czarnych skrzynek przekazanymi nam przez Rosjan. Zeznania Musia wskazują bardziej na katastrofę z winy Rosjan niż na zamach. Afera „trotylowa” skutecznie wyciszyła ich wydźwięk.

Kto gra Smoleńskiem?

Wtorek, paręnaście godzin po publikacji „Rzeczpospolitej” spotykam jednego z polityków PO. – W kancelarii Tuska strzelają korki od szampana. PiS ogłosił wojnę z Rosją. To oznacza koniec wzrostu ich notowań i koniec spadku naszych – tłumaczy. To wy „Rzepę” wpuściliście w kanał? – pytam. – Raczej wykorzystaliśmy okazję – odpowiada i jednoznacznie wskazuje, iż w tej operacji interes PO w sprowokowaniu PiS do radykalnych wypowiedzi zbiegł się z awersją wysoko postawionych funkcjonariuszy ABW do autora tekstu Cezarego Gmyza. Sprawa ma dotyczyć publikacji z 2008 roku. Wówczas Gmyz opisywał niezgodne z prawem interesy brata obecnego szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Gmyz sugerował, że Bondaryk doprowadził swoimi wpływami do dymisji prowadzącego w tej sprawie śledztwo prokuratora. W pierwszej instancji redakcja i dziennikarz wygrali, ale Sąd Apelacyjny zmienił wyrok, prawomocnie w całości przyznając rację Bondarykowi. Gmyz opisywał wówczas także rzekomo nielegalne przyznanie mieszkania wiceszefowi ABW Jackowi Mące. Zarzucił mu również nakłanianie do fałszywych zeznań. Także i za ten materiał Gmyz musiał przeprosić. Śledztwami dziennikarskimi w III RP ABW zajmuje się z urzędu, jeżeli sprawa dotyczy instytucji państwowych. W ostatniej dekadzie czytałem notatki adresowane do np. urzędników ministerstw ostrzegające ich o rozpoczęciu śledztwa dziennikarskiego w jakieś sprawie i sugerujące, aby wzmóc czujność wobec osób próbujących zdobyć informacje.

„Gotowanie” Kaczyńskiego

Informacje o planowanym artykule w „Rzeczpospolitej” były dostępne na tzw. mieście już kilka dni wcześniej. Wiedzieli dziennikarze i politycy. Wiedziała również kancelaria premiera. W takiej sytuacji wystarczyło poprawić lekko newsa (dorzucając autorowi nowe źródła lub dokumenty), którego miała „Rzeczpospolita”, i sprowokować polityków PiS do ostrych tez. W tematyce „smoleńskiej” specjalizuje się „Gazeta Polska” i jej wydawnictwa. Wytworzono więc zapewne presję, że jak wy nie dacie, to oni zaraz „odpalą”. Fakty są takie, że spece od PR Tuska doskonale wykorzystali okazję do zrobienia z PiS nieodpowiedzialnych wariatów. Skutkiem zachowania Kaczyńskiego i jego przybocznych po publikacji „Rz” będzie nie tylko wstrzymanie spadku notowań rządu, ale także koncentracja elektoratu antypisowskiego wokół PO. Technika „gotowania” Jarosława Kaczyńskiego i PiS była widoczna gołym okiem. Zdementowanie informacji „Rzeczpospolitej” przez prokuraturę nastąpiło o 13.30 – ponad sześć godzin od publikacji feralnego artykułu.

Była to już druga w ostatnich tygodniach próba wciągnięcia PiS w temat smoleński. Pierwsza prowokacja – publikacja drastycznych zdjęć ofiar z katastrofy, w tym z sekcji prezydenta – nie powiodła się. Kaczyński zacisnął zęby, Macierewicz też specjalnie nie epatował radykalnymi sprawami. Wydawało się, że za publikacją zdjęć stali Rosjanie, ale dziś nie można wykluczyć, iż była to pierwsza próba wprowadzenia Kaczyńskiego na temat „smoleński”. Tym razem jednak wodzowi PiS zabrakło zimnej krwi i kogoś z boku, kto zwróciłby mu uwagę, że wypowiedzieć się zawsze zdąży (takie są skutki otaczania się lizusami i tępienia w swoim otoczeniu ludzi samodzielnie myślących).

– Być może cała ta operacja miała na celu sprowokowanie Kaczyńskiego do wypowiedzenia takich słów – komentowała prof. Jadwiga Staniszkis na antenie Radia RMF FM. – Demokracja, media, notowania wynoszą PiS. Być może, i to jest też tylko hipoteza, chodziło o zbudowanie chwiejnej równowagi i ściągnięcie Kaczyńskiego – twierdziła prof. Staniszkis. Wypowiedź uchodzącej za sprzyjającą PiS analityczki polskiej sceny politycznej (a także dobrej znajomej Jarosława Kaczyńskiego) można traktować jako oficjalne przyznanie się do błędu.

Tym bardziej że prof. Staniszkis szybko przeszła do ofensywy i stwierdziła, iż gra może się toczyć także o wymuszenie dymisji Tuska. – Doniesienia o trotylu na pokładzie Tu-154 mogły mieć na celu sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego, ale mogły być też wymierzone w samego Tuska. Środowiska finansowe chcą na czele rządu kogoś innego niż Tusk, a na Kaczyńskiego się nie zgodzą. Trwa manewr przesuwania Tuska na tylne siedzenie – powiedziała.

Gry o pozostanie w grze

Katastrofa smoleńska nie jest bynajmniej bezpiecznym tematem dla rządu Donalda Tuska. Jest jednak wygodniejsza niż merytoryczna dyskusja na temat bilansu ostatnich pięciu lat. Rząd Tuska jest jednym z najgorszych w historii Polski. Doprowadził on do horrendalnego zadłużenia państwa – kilkanaście razy bardziej niż Edward Gierek. Długi Tuska będziemy spłacać przez kilkadziesiąt lat. Podwyższył on drastycznie podatki. Okradł ludzi z pieniędzy odkładanych na emerytury, podwyższając wiek emerytalny. Jedyną szansą pozostania tej ekipy u władzy jest zrobienie z opozycji wariatów. Tusk nie ma możliwości obrony merytorycznej swoich rządów. Ludziom żyje się coraz gorzej. Spadają płace, rośnie bezrobocie, a przyszły rok zapowiada się dla gospodarki tragicznie. W sondażach ulicznych, najbardziej wiarygodnych i najszybciej pokazujących tendencje, różnica w poparciu między PiS a PO wynosiła już 10 punktów procentowych. W sondażu tym próg przekraczała też Solidarna Polska, a Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego miała 4 procent. Jedyne, co może robić Tusk i jego ekipa, to cynicznie grać kartą smoleńską.

Robić wszystko, aby Kaczyński wrzeszczał o zamordowaniu prezydenta, a jego ludzie bredzili o wojnie z Rosją. To sprawia, że spokojni ludzie poprą kolejny raz Tuska, aby wariat i jego koledzy nie dorwali się do władzy. Polacy boją się Kaczyńskiego wygrażającego Rosji. Jeszcze bardziej boją się ludzi pokroju Antoniego Macierewicza. Pojawienie się tematu smoleńskiego sprowadza dyskusję na tory: zwolennicy spisku kontra normalni ludzie.

Na skutek zabetonowania polskiej sceny politycznej przez finansowanie z budżetu partii politycznych jedyną realną siłą mogącą odsunąć PO od władzy jest na razie PiS. Kompromitacja tej partii oznacza pozostanie PO w orbicie władzy, chociaż zapewne będzie to wymagało poszerzenia koalicji rządzącej.

Bez przebaczenia

Smoleńska gra Tuska i PO jest jedyną szansą na obronę władzy i jakiego takiego poparcia w społeczeństwie. PO grozi powolne staczanie się w niebyt – tak jak AW„S” 12 lat temu. Smoleńska przykrywka Tuska nie tylko odwraca skutecznie uwagę opinii publicznej od machlojek budżetowych rządu i coraz nowych podwyżek podatków, ale też skutecznie cementuje PO i własny elektorat. W PO naprawdę boją się Kaczyńskiego i jego dojścia do władzy. Pokazują to nawet wewnątrzpartyjne anegdoty, według których Donald Tusk miał przekazać z jakieś rezerwy budżetowej pół miliona złotych na dawne liceum, a na jedno z pomorskich więzień kilkanaście milionów złotych. – Przecież Jarek nie każe mi powtarzać liceum – tłumaczy pytany przez doradcę, skąd tak duża różnica. Także przecieki z narad polityków PiS z Jarosławem Kaczyńskim sugerują, że tym razem „jeńców nikt nie będzie brał”. Na liście „proskrypcyjnej” prezesa czołówkę stanowią trzy nazwiska: Donald Tusk, Radosław Sikorski i Tomasz Arabski. Ci politycy zrobią wszystko, aby nie dopuścić PiS do władzy. Kaczyński dał się wciągnąć w dość prymitywną grę Tuska i wszedł na przygotowane przez niego pole bitwy. To rząd kontroluje wiedzę na temat śledztwa. Politycy PO świadomie grają tą kartą, podsycając spiskowe teorie – po to, aby w kluczowym momencie zrobić z Kaczyńskiego i PiS niebezpiecznych maniaków.

Kilka tygodni temu na jednej z imprez jeden z „bezpieczniaków” obecnej ekipy opowiadał żartobliwie, że jeśli „Jarek wytrzyma w kaftanie bezpieczeństwa”, to za rok-dwa weźmie całą władzę. Nie wytrzymał.

REKLAMA