Fotoradarowa schizofrenia Donalda Tuska

REKLAMA

Gdy 6 października 2007 roku Donald Tusk przedstawiał się 16 milionom polskich kierowców (10 milionów przynajmniej kilka razy w tygodniu korzysta z samochodu) jako przeciwnik fotoradarów, które „utrudniają życie ludziom do maksimum”, nie wiedział, że staje po stronie „morderców drogowych”. Do zwolenników pobłażania przestępcom zaliczył Tuska jego własny minister! Sławomir Nowak, szef resortu transportu, budownictwa i gospodarki morskiej, nie zrobił tego celowo. Gdy setki nowych fotoradarów, odcinkowe pomiary prędkości, podwyższone z nowym rokiem kary za wykroczenia drogowe uznał za najlepsze narzędzia do walki z przekraczającymi prędkość „mordercami”, po prostu zapomniał o płomiennych deklaracjach swojego pryncypała.

O obietnicy zerwania z „filozofią PiS-u” kontrolowania „wszystkich bez wyjątku” zapomniała cała Platforma Obywatelska. Z jednej strony Donald Tusk zapewnił, że „celem zaostrzenia polityki wobec kierowców” jest „jedynie podniesienie bezpieczeństwa na drogach” i „będzie szczęśliwy, jeśli z tytułu mandatów do budżetu nie wpłynie ani złotówka”. Z drugiej strony jego minister finansów założył w budżecie na 2013 rok aż 30-krotny (!) wzrost wpływów z mandatów względem roku ubiegłego – i to pomimo zwiększenia liczby fotoradarów z 315 do minimum 500! Co więcej, według „Pulsu Biznesu” państwo na fotoradarach zarabia na dwa sposoby. Według gazety, głównym dostawcą urządzeń do kontroli kierowców jest firma Zuradu, która należy do… państwowej grupy Bumar Elektronika! Spółka kontrolowana przez państwo sprzedała temu państwu „ponad 300 stacjonarnych fotoradarów”, a „ostatnio wygrała przetarg na dostawę kolejnych około 100 sztuk”!

REKLAMA

Na podsumowanej przez IAR konferencji prasowej Tusk zadeklarował, że „posłowie, senatorowie, prokuratorzy i sędziowie nie będą mogli używać immunitetu, żeby uchronić się przed karami za wykroczenia drogowe”. Równocześnie „Dziennik Gazeta Prawna” doniósł, że „rozwijana przez Inspekcję Transportu Drogowego sieć fotoradarów ma lukę: nie wystawia mandatów ani posłom, ani senatorom” („optymalizację systemu” pod kątem naprawy tego błędu zapowiedziano
na „najbliższy czas”).

Przed objęciem rządów przez Tuska „każde dziecko wiedziało, że wypadków jest więcej, bo jest więcej samochodów, a dobrych dróg nie przybywa”. Przed 2007 rokiem premier żartował, że kierowcy „muszą jeździć 30 km/h ponieważ drogi na szybszą jazdę nie pozwalają”. W styczniu 2013 roku internauci śmieją się przez łzy po doniesieniach interia.pl o dwóch fotoradarach ustawionych w odległości ok. 300 metrów od siebie, tuż za znakiem ograniczającym prędkość do… 30 km/h na bocznej drodze na warszawskim Wilanowie!

Niecałe sześć lat temu Tusk kpił z Kaczyńskiego jako „faceta bez prawa jazdy”, który „wydaje pieniądze na fotoradary, a nie na drogi!”. Dziś premier zapewnia, że „nie ma czegoś takiego jak głupie fotoradary, bo przestrzeganie przepisów musi być egzekwowane”.

Schizofrenicznego rozdźwięku między deklaracjami premiera a ich praktyczną realizacją nie są wstanie przemilczeń nawet przychylne rządowi media. Doszło do tego, że Tomasz Lis, dziennikarz „głównego nurtu”, wezwał Polaków na wojnę z fotoradarową polityką rządu. „Rząd tak bardzo chce dbać o nasze bezpieczeństwo, że zyski z walki o nasze bezpieczeństwo zapisał już w budżecie. Bo oczywiście o bezpieczeństwo idzie. Czy nasza władza ma nas naprawdę aż z a takich kretynów? (…) Drodzy kierowcy, internauci, facebookowcy, pokażmy swoją siłę!” – zachęca na swoim blogu.

REKLAMA