Wielomski: „Wolne media” nigdy nie istniały i wiara w ich istnienie jest utopią!

REKLAMA

Wszelkie rewolucje demokratyczne ostatniego okresu zdominowane są przez tzw. portale społecznościowe. Facebook stał się głównym źródłem masowej wymiany informacji i przesyłania wiadomości pozwalających organizować i koordynować protesty. Z kolei Youtube to wielki kanał dostarczający filmików i relacji z samych protestów, ukazujących ich spontaniczność i „brutalne” represje władz.

Nie mam wątpliwości, że bez Facebooka nie byłoby ani buntu w Libii przeciwko Kaddafiemu, ani w Egipcie przeciwko Mubarakowi, ani w Syrii przeciw Asadowi. Jak świat światem dyktatury utrzymywały się dzięki prostemu mechanizmowi: jakkolwiek opierały się na przemocy i przyzwoleniu jedynie części społeczeństwa, to posiadały przewagę natury organizacyjnej. Monopolizacja w rękach dyktatora aparatu państwa dawała mu znacznie lepszą możliwość pozyskiwania zasobów finansowych i tworzenia sił zbrojnych niż potencjalnym rewolucjonistom (w języku politologicznym określamy to mianem „mobilizacji politycznej”). W porównaniu z armią, administracją i środkami łączności skupionymi w rękach dyktatora, rewolucyjna opozycja była niezorganizowana, podzielona i nie była zdolna zsynchronizować swoich działań.

REKLAMA

Portale społecznościowe w tej kwestii wiele zmieniają, ponieważ dają narzędzie samoorganizacji rewolucjonistom.

Nie ma przeto wątpliwości, że panowanie polityczne w XXI wieku staje się niemożliwe bez panowania w e-przestrzeni. Jako pierwsi zrozumieli to Chińczycy, chcąc uchronić swój kraj przed demokratyzacją na wzór zachodni, co doprowadziłoby z pewnością kraj do anarchii i recydywy socjalizmu, którą zapowiadały wydarzenia na placu Tienanmen. W Chinach ok. 30 tys. osób zatrudnia aparat badania internetu i blokowania antypaństwowych, rewolucyjnych stron internetowych. Uważa się te chińskie struktury za bardzo skuteczne. Przede wszystkim rząd stworzył dwa portale odpowiadające Facebookowi i Youtube’owi. Chińskie Facebooki to RenRen i Sina Weibo, a chiński Youtube nazywa się Youkou. O ile więc w krajach, w których władza autorytarna nie kontrolowała portali społecznościowych, w ostatnich latach wybuchły skuteczne rewolucje (Libia, Syria, Egipt), istniały próby ich przeprowadzenia (Iran) lub właśnie wybuchają na naszych oczach (Turcja), to w Chinach podobnych problemów brak. Chińczycy nie walczą dziś o żadną demokrację, tylko o wzrost PKB na poziomie 10% rocznie. Ulice chińskich miast nie stały się miejscem krwawej jatki, a kraj nie pogrążył się w anarchii. Panuje tu porządek zapewniany przez partię (z nazwy i symboliki) komunistyczną, której istotą jest nacjonalizm (doktryna), wolny rynek (ekonomia) i autorytaryzm (narzędzie władzy).

Brak wolności? Cenzura? Nigdy nie byłem wrogiem cenzury. Problem nie leży w istnieniu tej instytucji, lecz w tym, kto cenzuruje i jakie treści. Propaganda bolszewicka czy szerząca wynaturzenia obyczajowe oczywiście powinna być zakazana. Zresztą „wolne media” starannie kneblują pewne poglądy i wszyscy o tym wiemy.

Jeden z moich kolegów kilka dni temu zwrócił mi uwagę, że znani mu ludzie, którzy do 1989 roku gdzieś tam otarli się o opozycję, byli odważniejsi wobec komuny niż wobec współczesnego „reżimu wolnościowego”, bowiem boją się, że ich niepoprawne politycznie poglądy spowodują, iż staną się celem medialnej nagonki. Dotyczy to także portali społecznościowych, które – jak wszyscy wiemy – blokują politycznie niepoprawne wpisy, blokują konta osób, które ich dokonały. Bez kłopotu można np. spotkać osoby, którym zablokowano konta na Facebooku z powodu „homofobii”. Czyli cenzura nadal istnieje. Problemem jest tylko, kto cenzuruje i jakie treści.

„Wolne media” nigdy nie istniały i wiara w ich istnienie jest utopią. Dla potwierdzenia tego poglądu przytaczam informację zamieszczoną przez Wirtualną Polskę: „Amerykański rząd ma internet na »dyskietce«. Okazało, że Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (NSA) i FBI mają dostęp do danych z serwerów dziewięciu czołowych firm internetowych. W praktyce oznacza to, że administracja rządowa ma wgląd do umieszczonych na serwerach plików audio i wideo, e-maili czy fotografii. Za szpiegowanie w sieci odpowiada program PRISM, którego istnienie wytropił »The Washington Post«, odnajdując tajny dokument potwierdzający jego istnienie. Zarzuty waszyngtońskiego dziennika dotyczą dziewięciu gigantów, z usług których szeroko korzystają także Polacy. Microsoft, Yahoo, Google, Facebook, Paltalk, AOL, Skype, YouTube i Apple – do serwerów tych firm amerykański rząd ma ponoć bezpośredni dostęp”.

I ten sam „amerykański rząd” publicznie stawia zarzuty rządowi chińskiemu, że ogranicza wolność w internecie! Aby utworzyć konto na portalu społecznościowym w Chinach, trzeba podać swoje imię i nazwisko. W całym pozostałym świecie nie ma takiej potrzeby, ponieważ „amerykański rząd” sam to sobie sprawdzi, o ile tylko zainteresują go nasze wpisy, fotki, filmiki czy cokolwiek innego publikujemy. Zapewne podobna sytuacja jest z telefonami komórkowymi.

Możemy postawić hipotezę, że wywiady poszczególnych państw mogą kontrolować rozmowy i SMS-y nie tylko swoich obywateli. Nie jest wykluczone, że polscy politycy i znaczący urzędnicy mogą być podsłuchiwani przez wywiady zagraniczne państw, z których pochodzą firmy telekomunikacyjne.

Innymi słowy: zdanie się na „wolne media” i „wolne” portale społecznościowe jest tym samym co zgoda na podglądanie nas i manipulowanie nami przez wywiady pewnego dużego „wolnego kraju”. Kraje arabskie nie dostrzegły tego zagrożenia i zakończyło się to dla nich falą rewolucji. Rosja Władimira Putina nie zdecydowała się na kontrolę internetu i dlatego nigdy do końca nie mogła sobie poradzić z „demokratyczną opozycją”. Jedynie Chiny definitywnie rozwiązały problem, ustanawiając sprawny system cenzurowania e-przestrzeni. Wynika z tego, że istnienie takiej cenzury oraz stworzenie własnych portali społecznościowych, do których nie ma dostępu wywiad obcego „wolnego kraju”, jest warunkiem zachowania suwerenności przez współczesne państwo.

REKLAMA