Ministerstwo popiera badania nieistniejących problemów tylko dlatego, że ktoś na to daje pieniądze

REKLAMA

Obiecywałem sobie nie zamęczać więcej Czytelników tekstami na temat genderów. Jednak kilka dni temu dostałem e-mail zawierający pismo minister nauki i szkolnictwa wyższego, prof. Leny Kolarskiej-Bobińskiej, z 14 stycznia 2014 roku zatytułowane „Stanowisko MNiSW w sprawie zajęć i badań dotyczących gender na uczelniach”. Dokument to interesujący i wart chwili analizy.

Oto czytamy: „Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego stoi na stanowisku poszanowania wolności badań i pracy naukowej. Minister nauki i szkolnictwa wyższego opowiada się za otwartością badań naukowych i dociekań, zostawiając pełną swobodę krytyki naukowej powstających teorii. Pozwala to bowiem na nieskrępowany rozwój myśli nad istotnymi zjawiskami społecznymi”.

REKLAMA

Słowa te wydają się zawierać jasno i wprost wyrażoną aprobatę i pochwałę badań genderowych w imię fetyszu „wolności badań”. Już posmutniałem, gdy kilka akapitów dalej przeczytałem fragment o wymowie przeciwstawnej do wyżej zacytowanych słów: „Gender studies, które rozwinęły się w ramach nauk społecznych, socjologii i antropologii kulturowej, odnoszą się do zjawisk społecznych i kulturowych, a nie biologicznych. Barierę przed ideologizacją nauki stanowi metodologia, sprawdzalność stawianych tez oraz ocena niezależnych środowisk naukowych”.

Te słowa idą w kierunku zgoła przeciwnym. Pani Minister wyraźnie zaznaczyła – tak przynajmniej jej słowa rozumiem – że badania nad genderami stanowią zabawę naukowców z nauk społecznych, socjologów i antropologów. I cokolwiek by napisali na ten temat, ile by nagryzmolili książek o genderach, płciach biologicznych a płciach społecznych, to nie są władni zmienić tego, co dla człowieka jest niezmienialne, a mianowicie zjawisk „biologicznych”. I choćby zgenderyzowany mężczyzna upierał się, że jest kobietą, to nadal – jako „zjawisko biologiczne” – pozostaje mężczyzną. Podobnie też kobieta twierdząca, że ma płeć społeczną męską, nadal pozostaje kobietą.

Jeśli dobrze interpretuję cytowane pismo, to ministerstwo uznaje absolutną autonomię biologii, genetyki i medycyny wobec ideologicznych zaklęć przedstawicieli nauk społecznych, socjologów i antropologów. Innymi słowy: wzmiankowana wcześniej „wolność badań naukowych” nie jest zdolna zmienić empirycznej rzeczywistości. Co więcej, w cytowanym fragmencie czytamy, że przedstawiciel wyżej wymienionych dyscyplin, zajmujących się genderami, nie powinien czy nawet nie może wygłaszać najbardziej fantastycznych hipotez, ponieważ wyniki swoich badań winien uzyskiwać dzięki uznanym zasadom metodologii; jego tezy muszą być „sprawdzalne” i akceptowane przez „niezależne” środowisko naukowe.

Jakkolwiek nie wiem, gdzie szukać „niezależnego” środowiska naukowego – w sytuacji totalnego starcia katolików i zwolenników prawa natury z genderystami nastąpiła silna polaryzacja – to całkowicie zgadzam się z tezami Pani Minister. Hipotezy genderystów winny być sprawdzane i weryfikowane wedle uznanej metodologii, czyli muszą być weryfikowalne. W dodatku ci „niezależni” eksperci, jeśli dobrze rozumiem, sami nie mogą być związani z genderyzmem, gdyż wtedy nie będą już „niezależni”.

Wymienione powyżej trzy warunki uznania wyników badań genderystów – metodologia, weryfikowalność, uznanie przez niezależnych ekspertów – całkowicie przyjmuję i akceptuję. Mnie, jako przeciwnikowi genderyzmu, nie chodzi przecież o to, aby zakazać badania społecznych ról kobiet i mężczyzn w czasie i przestrzeni. Książki z dziedziny antropologii kulturowej i historii społecznej (szczególnie te ostatnie) uważam za niezwykle interesujące. Jako katolik rzymski w pełni uznaję np. role kapłańskie i świeckie poszczególnych płci, które kiedyś oznaczył Kościół, zakazując kobietom pełnienia funkcji kapłańskich. Nie mam nic przeciwko badaniu historii tego poglądu, o ile nie będą tych badań prowadziły osoby patrzące na te kwestie przez pryzmat ideologiczny, prezentujące zideologizowany, wojujący antyklerykalizm.

Badania te – powtórzmy raz jeszcze myśl Pani Minister – winny być prowadzone wedle uznanej metodologii, winny być weryfikowalne i uznane przez niezależnych, czyli wolnych od ideologizacji, naukowców. Część środkową listu odczytuję więc jako krytykę genderyzmu, gdzie ideologia wyprzedza metodologię naukową, która oparta jest na empirii i świadomości, że twierdzenia światopoglądowe nie zmieniają „zjawisk biologicznych”.

Mimo to Pani Minister zapowiedziała, że nie będzie sprzeciwiała się radykalnemu genderyzmowi, argumentując to w sposób, który uważam za dziwny: „MNiSW będzie wspierać wszystkie elementy polityki równości płci, do których odwołują się europejskie programy operacyjne i nowy program ramowy Horyzont 2020. Zasady polityki równościowej stanowią istotne ogniwo tych programów, a ich odrzucenie eliminowałoby polskich uczonych z możliwości korzystania ze środków unijnych, które są znaczące. W samym tylko Horyzoncie 2020 fundusze dla bloku tematycznego poświęconego wyzwaniom społecznym sięgają 30 mld euro. Obok projektów poświęconych problematyce zdrowia, bezpieczeństwa żywnościowego, klimatu i energii spodziewane jest realizowanie projektów z zakresu walki z wszelkimi wykluczeniami, a także projektów dotyczących ochrony wolności obywatelskich. Zasadą unifikującą wszelkie programy europejskie jest zapewnienie równości płci w panelach oceniających, grupach doradczych, eksperckich i badawczych”.

Jeśli dobrze rozumiem ten fragment i prawidłowo zestawiam z poprzednim, to ministerstwo stoi na stanowisku, że jeśli nawet badania genderowe nie spełniają wymienionych wcześniej kryteriów naukowości, to należy je popierać
tylko dlatego, że czeka na tego typu „badania” 30 miliardów euro. Polska nauka powinna ulegać ideologicznej utopii, ponieważ Unia Europejska daje za to dużą, różową i soczystą marchewkę. Przyznam szczerze, że stanowisko Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest dla mnie dziwne: popierać badania nieistniejących problemów tylko dlatego, że ktoś na to daje pieniądze? To nauka nie szuka już prawdy?

REKLAMA