Szczurek przyznaje się do keynesizmu. Tusk chce zastąpić rodziców. Socjaliści z PiS i PSL pomogą PO!

REKLAMA

– Co mnie tu sprowadza? A co zwykle sprowadza doktora w różne miejsca? – odpowiedział „Dziennikowi Gazecie Prawnej” Mateusz Szczurek. Minister finansów, doktor ekonomii zasugerował tym samym swoją gotowość niesienia pomocy cierpiącej na różne przypadłości gospodarce. Niestety kolejne stawiane diagnozy i pierwsze przepisane recepty pokazują, że następcy Jacka Rostowskiego bliżej do znachora niż do prawdziwego doktora. Oczywiście nie odmawiamy byłemu głównemu ekonomiście banku ING na region Europy Środkowo-Wschodniej wiedzy i umiejętności. Jednak liberalny wyborca, wychowany na pismach von Hayeka, von Misesa i innych klasyków szkoły austriackiej, nie powinien się po nowym szefie resortu finansów spodziewać niczego dobrego! Zwłaszcza, że sam minister przyznał bez ogródek:

„Na pewno bliżej mi do Keynesa niż do ekonomicznych liberałów w stylu von Hayeka”.

REKLAMA

W rozmowie z dziennikarzami „Dziennika Gazety Prawnej” Szczurek dał wyraz temu, co to w praktyce oznacza:

„Nie uważam, że jakiekolwiek wydatki publiczne są szkodliwe i niepotrzebne. I że im jest ich mniej, tym lepiej. Są miejsca, w których państwa nikt nie zastąpi. Na przykład służba zdrowia”.

Mało tego! Czasem okazuje się, że „więcej wolnego rynku daje bardzo złe, nieefektywne i społecznie szkodliwe wyniki”. W trakcie dyskusji o OFE, ale i o podręcznikach szkolnych „często pojawia się argument, że sektor prywatny jest lepszy i efektywniejszy od publicznego. A to nie zawsze musi być prawda!”.

Wspomniana przez ministra sprawa podręczników wisi obecnie w powietrzu. Kierowane przez Joannę Kluzik-Rostkowską Ministerstwo Edukacji Narodowej planuje zaopatrzyć szkoły w „darmowe” podręczniki dla wszystkich uczniów pierwszej klasy szkoły podstawowej. Rząd dołoży także wszelkich starań, aby „od 2015 r. z bezpłatnych podręczników korzystali także drugo- i trzecioklasiści”. Według Donalda Tuska, jest to „wyraz troski rządu o zmniejszenie wydatków rodziców na edukację ich dzieci”; to sposób na ograniczenie „patologii na rynku podręczników”; definitywny koniec „wymuszania pieniędzy [przez krwiożerczych kapitalistów? – dop. Red.] od polskiej rodziny”.

– Chcemy zastąpić w jakimś sensie rodziców i precyzyjnie sformułować interes rodziców na tym rynku – stwierdził lider PO. Ile podatnicy (w większości są to przecież rodziny…) będą musieli wyłożyć na „darmowy” podręcznik? Na pierwszej (1 lutego 2014 r.) konferencji anonsującej pomysł premier zapewniał, że koszt jednej z 550 tys. książek, które trzeba przygotować dla pierwszoklasistów, którzy pójdą do szkoły 1 września 2014 r., wyniesie 10 zł za egzemplarz („Naprawdę jest możliwe, by zamiast pakietu, który kosztuje 249 złotych dla pierwszoroczniaków, był podręcznik, który będzie kosztował maksimum 10 zł za sztukę”).

Kilka dni później (4 lutego) Kluzik-Rostkowska przyznała w wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”, że według wstępnej wyceny podręcznik ma kosztować ok. 18 zł. Zaznaczyła jednak, że „jeszcze nie wie” czy będzie to „17 czy 20 zł”. W ostatecznym rozrachunku i tak „ma się to opłacać”, dlatego że raz wydrukowana książka ma obsłużyć trzy kolejne roczniki uczniów. Chyba jednak nikt rozsądny w to nie wierzy, skoro od soboty (pierwsza deklaracja premiera) do wtorku (wypowiedź pani minister) „darmowy podręcznik” podrożał dwukrotnie! Co więcej, książka ma być
„obowiązkowa dla wszystkich pierwszoklasistów”.

Konieczność „interwencji na rynku podręczników już teraz, w 2014 r.”, sprawiła, że Kluzik-Rostkowska nie zamierza jego treści z kimkolwiek konsultować! Zostanie on narzucony „z mocy prawa” (bez recenzji itp.; jego jedynym autorem będzie prowadzony przez MEN Ośrodek Rozwoju Edukacji). Jak przytomnie zauważyła Zofia Wojtkowska, publicystka „Wprost”, narzucenie jednego podręcznika całym kolejnym pokoleniom uczniów to powrót do lat siedemdziesiątych. „Różne dzieci, różne środowiska, a przede wszystkim różni nauczyciele wymagają czy też chcą pracować według takich pomysłów, jakie im odpowiadają, a nie według rządowego podręcznika” – czytamy na polskieradio.pl. „Rząd nie jest od tego i »instytucje okołorządowe« nie są od tego, żeby pisać podręczniki. Rządowy znaczy zły z założenia” – uważa Wojtkowska. Warto za dziennikarką „zapytać pana premiera, co by zrobił, gdyby taki pomysł wysunął na przykład minister Roman Giertych albo minister rządu Jarosława Kaczyńskiego. Jak by zachował się obywatel Tusk, myśląc o swoich wnukach, które pójdą do szkoły?”.

Do wiary w „darmowe obiady” przyznają się w oficjalnej retoryce także narodowi, patriotyczni socjaliści z partii Jarosława Kaczyńskiego. Zdaniem Kazimierza Ujazdowskiego (PiS), pomysł wprowadzenia darmowego podręcznika jest „opóźniony i cząstkowy”, ponieważ „nie rozwiązuje problemu gigantycznych cen najdroższych podręczników w Europie”.

Jego zdaniem, nieporozumieniem jest objęcie programem tylko najmłodszych uczniów! – Trzeba przyjąć klarowne i precyzyjne rozwiązanie dotyczące wszystkich roczników – przelicytował premiera Ujazdowski. PiS poprze „cząstkowe rozwiązanie”, ale równocześnie będzie „domagać się rozwiązania całościowego”, które rozwiąże kwestię ceny szkolnych podręczników „w odniesieniu do wszystkich roczników”.

– Najwyższy czas, by takie rozwiązanie wprowadzić. Jeśli uda się to zrealizować rządowi, to będzie bardzo dobrze – powiedział PAP Artur Bramora (socjalista swojski, wiejski, z PSL). Co ciekawe, na delikatną krytykę darmowego podręcznika pozwolili sobie socjaliści kawiorowi. Jak czytamy na tvn24.pl, rzecznik SLD Dariusz Joński przyznał, że zapowiedź darmowego podręcznika dla najmłodszych uczniów „jest bardzo ładna, jak wiele innych zapowiedzi pana premiera”, ale Sojusz „zastanawia się, czy to jest realne pod kątem finansów? Czy minister finansów przekaże na to pieniądze?”.

Pragniemy zapewnić Leszka Millera, że zgodnie z poglądami Mateusza Szczurka, kasa na podręcznik na pewno się znajdzie! Obok służby zdrowia „miejscem, w którym państwa nikt nie zastąpi”, jest przecież także edukacja. Zdaniem ministra „są takie okresy i stany koniunktury, że łatwiej o sprzyjające wydatki publiczne”. Zdaniem premiera, który nieraz już ogłaszał koniec kryzysu i zaciskania pasa, koniunktura najwyraźniej nam sprzyja. A nawet gdyby Tusk się mylił lub po prostu blefował, to i tak nie ma się co przejmować. Wszak Keynes uważał, że „w dłuższej perspektywie i tak wszyscy umrzemy”.

Możemy się więc zadłużyć, a nasze długi spłaci ktoś tam, kiedyś tam. W tym kontekście trzeba przypomnieć za Kamilem Sikorą z natemat.pl, że Keynes był homoseksualistą. Nie miał potomstwa, nie musiał się więc martwić o to, że w spadku przekaże najbliższym własne długi…

REKLAMA