Kim jest szef rosyjskiej dyplomacji

REKLAMA

Chociaż Sergiusz Ławrow stoi na czele rosyjskiej dyplomacji już ponad dziesięć lat, daleko mu do rekordu Andrzeja Gromyki, który sowieckim ministrem spraw zagranicznych był blisko przez ćwierć wieku. Ławrow nie dorobił się także dotychczas żadnego celnego przezwiska, podczas gdy jego słynny poprzednik miał ich sporo: „Ciężki Walec”, „Człowiek bez Twarzy”, „Andrzej Wilk” i przede wszystkim „Mister Niet”, co zdaniem zachodnich dziennikarzy trafnie podsumowywało postawę Gromyki wobec działań Stanów Zjednoczonych. Ten ostatni przydomek dzielił on zresztą ze swoim mentorem Wiaczesławem Mołotowem. Dziennikarze amerykańscy zauważyli, że w obecnej burzliwej epoce szef dyplomacji Federacji Rosyjskiej wyrasta na kremlowską figurę numer dwa ponad głową premiera Dymitra Miedwiediewa (żadna to zresztą sztuka – Miedwiediew ma 163 cm wzrostu, Ławrow – 188 cm…) i porównali go właśnie do Gromyki, na co Ławrow oświadczył, że jest to dla niego prawdziwym zaszczytem, bowiem pochodzący spod Homla bolszewik był „wielkim dyplomatą epoki sowieckiej”.

Czym skorupka za młodu…

REKLAMA

Ławrow dorastał i osiągnął wiek średni przed formalnym rozpadem Związku Sowieckiego, wówczas też piął się już po szczeblach kariery dyplomatycznej, toteż można przypuszczać, że postać Gromyki pozostaje dla niego ciągle wzorem. Sam Gromyko przyznawał, że dyplomatą został przez przypadek. Po prostu pod koniec lat trzydziestych minionego wieku partia, po przetrzebieniu szeregów starych bolszewików, kierowała do pracy w różnych resortach młodszych wiekiem i stażem komunistów. Przyszły Mister Niet (dlaczego mister, a nie towarzysz?…) przyszedł na świat w 1909 roku we wsi Staryje Hromyki – wszyscy mieszkańcy tej osady nosili to samo nazwisko i odróżniali się tylko poprzez używanie dodatkowego miana rodowego. Przyszły dyplomata pochodzenie miał na pozór idealne – jego ojciec był chłoporobotnikiem – faktycznie jednak wywodził się z szaraczkowej szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego. Sam Gromyko podawał się za Rosjanina, rzadziej za Białorusina. W 1957 roku ówczesny zwierzchnik Gromyki, rekomendując Anicetowi (Nikicie) Chruszczowowi swojego następcę, scharakteryzował dwie kandydatury: „buldoga, który nie rozewrze paszczy, dopóki nie wypełni zleconego zadania” oraz „wirtuoza dyplomacji, mędrca, człowieka o szerokich horyzontach”. Chruszczow bez wahania wybrał „buldoga”, czyli Gromykę (jego kontrkandydatem był Bazyli Kuzniecow, który potem pełnił niezbyt prestiżowe funkcje w komitecie centralnym partii bolszewickiej). Rzeczywiście lektura memuarów wieloletniego kierownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRS wskazuje, że jego poglądy bardzo przypominają mentalność psa gończego, idealnie wypełniającego dyspozycje swoich przełożonych. Gromyko doskonale potrafił dogadzać kolejnym gensekom i pełnił swoje stanowisko aż do emerytury przy pięciu sowieckich przywódcach (ostatniego z nich, Michała Gorbaczowa, sam polecił podczas posiedzenia biura politycznego, czego później podobno gorzko żałował).

W wydanych w 1988 roku pamiętnikach Gromyko całkiem serio chce przekonać czytelnika, że jego najwspanialszym wspomnieniem z dzieciństwa jest dzień, w którym usłyszał po raz pierwszy o Włodzimierzu Leninie. Reszta autobiografii sowieckiego dyplomaty utrzymana jest w takim samym tonie: pełno w niej propagandowych frazesów o „burżuazyjnej reakcji”, „amerykańskich imperialistach”, „walce klasowej” oraz schematów my – rycerze dobra i oni – wysłannicy piekieł itp. Zgodnie z obłudną bolszewicką propagandą pacyfistyczną Gromyko ciągle deklarował, że zawsze kieruje się dewizą „lepsze dziesięć lat negocjacji niż jeden dzień wojny”.

Całkowicie na marginesie warto wspomnieć, że oprócz całej masy odznaczeń sowieckich, nadawanych mu zwykle w przeddzień urodzin, Gromyko był dumnym kawalerem trzech orderów zagranicznych: Odrodzenia Polski, Słońca Afganistanu i… Słońca Peru. Jak widać, Lima wyróżnia postacie rzeczywiście nieprzeciętne. Wielki Krzyż Orderu Słońca Peru posiada bowiem również Ławrow…

Przeciw oszczercom i bluźniercom

Zasadnicza różnica pomiędzy Ławrowem a Gromyką polega na tym, że ten ostatni reprezentował mocarstwo, które – przynajmniej przez pewien okres – zdolne było jako tako konkurować z Zachodem. Dzisiaj Ławrow może tylko pomarzyć o potędze dawnego imperium. Usiłuje jednak postępować tak, jakby dalej reprezentował państwo o globalnym znaczeniu. Rosja zachowuje się niczym histeryzująca kokieta, która nie potrafi pogodzić się z tym, że jej atrakcyjność już przeminęła, a notowania drastycznie spadły. Uparcie usiłuje zamaskować pudrem więdnące z dnia na dzień liczko, pacykować się grubym makijażem (znamienne dla wschodnich kobiet), aby udawać bóstwo, którym już przecież dawno przestała być. Ciągle żyje snami o minionej świętości i niegdysiejszych triumfach. Trochę to dziwaczne, trochę śmieszne i żałosne, kiedy wielkie państwo struga taką Blanche DuBois ze znanej sztuki Tennessee Williamsa.

Właściwie Ławrow w Rosji dorobił się przynajmniej jednej kliczki (ksywki) – nie wiem, czy popularnej wśród prominentów. Słyszałem, jak pewien syberyjski nabab mianowany przez Kreml zarządcą sporej jednostki administracyjnej nazwał ministra spraw zagranicznych „cejlońskim słoniem”, zresztą nie bez pewnego szacunku, wynikającego być może z domniemanej siły, uporu i skuteczności tego polityka. Trzeba pamiętać, że Ławrow pracę w dyplomacji zaczynał właśnie w Kolombo, a oprócz języków angielskiego i francuskiego szczyci się także znajomością syngaleskiego.

Swoją drogą, istnieje ciekawa analogia: dawno temu w PRL-u straszono Polaków dwoma zachodnioniemieckimi Herbertami – Czają i Hupką. Odwetowcy ci wciąż wyciągali swoje krwiożercze łapy po piastowskie Ziemie Zachodnie. Prywatnie obaj panowie raczej nie przepadali za sobą. Herbert Hupka przyszedł na świat na Cejlonie (podczas I wojny światowej internowano na tej wyspie jego rodziców, którzy podróżowali do Chin), co wystarczyło, aby Czaja nazywał go ironicznie „tym Tamilem”. Najwidoczniej pewne skłonności narodów wzajemnie sobą zafascynowanych (choć czasami biorących się za łby) są bardzo zbieżne.

Po niedawnym orędziu prezydenta Stanów Zjednoczonych, który nazwał Rosję krajem izolowanym i gospodarczo zrujnowanym, Barackowi Obamie szybko ze strony Kremla odszczeknął się właśnie Sergiusz Ławrow. Przede wszystkim oświadczył z niezachwianą pewnością, że próby izolowania Rosji na nic się nie zdadzą. Pochwalił się również niezłą (oczywiście w porównaniu z amerykańską) kondycją ekonomiczną swojego państwa. Uczynił to jednak jakby mimochodem i na wszelki wypadek nie drążył tego tematu. Za to sporo rozwodził się o inicjatywach Moskwy, która z całego serca pragnie, aby na Ukrainie zapanował wreszcie pokój. Oskarżył przy okazji kraje zachodnie o wspieranie i zbrojenie Kijowa, co rzecz jasna jest sprzeczne z „kodeksami UE i OBWE”. Naturalnie w kontekście militarnym Rosja nie ma nic wspólnego z konfliktem ukraińskim. Cóż, mniej więcej takiej reprymendy Waszyngtonowi mógłby udzielić także Andrzej Gromyko, a także Wiaczesław Mołotow.

W nieco odmiennej z kolei formie Ławrow skarcił Grzegorza Schetynę. Wiadomo – co Obama, to nie Schetyna… Pomijając rzeczowość wypowiedzi szefa polskiej dyplomacji dotyczącą narodowości żołnierzy, którzy odbili z rąk niemieckich obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, jasne jest, że do powstania tego łagru przyczyniła się jednoznacznie polityka Moskwy, uosabiana wówczas przez Mołotowa, którego ucznia uczniem jest właśnie Ławrow. Po czerwcu 1941 roku wojska niemieckie także zajmowały różne obozy i więzienia na obszarach opuszczonych przez bolszewików, przeważnie zastając w nich stosy ofiar skrupulatnie wymordowanych przez wycofujących się funkcjonariuszy NKWD (Lwów, Prawieniszki i wiele innych miejsc). Zatem na uroczystości oświęcimskie oficjalni przedstawiciele państwa, które jest spadkobiercą ZSRS, powinni przybywać jedynie jako ekspiatorzy zabiegający o przebaczenie za współwinę w rozpętaniu krwawego terroru, jakiego doświadczyła ludzkość w XX stuleciu. Niestety, prawda ta nie dociera do władców Kremla, a tym bardziej do ich poddanych, ogłupianych gloryfikacją wiekopomnego zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą i ocalenia świata (dzisiaj tak niewdzięcznego wobec wyzwolicieli spod znaku czerwonej gwiazdy) przed zagładą pod faszystowskim butem.

Nic więc dziwnego, że Ławrow nazwał historyczne wywody Schetyny bluźnierstwem, skoro język współczesnej propagandy moskiewskiej wręcz najeżony jest pojęciami sakralnymi, co ma chronić jądro rosyjskiej ideologii państwowotwórczej przed wszelką profanacją. Widocznie Ławrowowi odwoływanie się to tej sfery pojęć musi być szczególnie bliskie, jego nazwisko pochodzi bowiem od nazwy zgromadzeń prawosławnych mnichów…

REKLAMA