Kaktus na plecach czyli Wielkanoc w Ekwadorze

REKLAMA

Ventanas to niewielkie miasteczko w drugiej co do kolejności najniebezpieczniejszej oraz najbiedniejszej prowincji Ekwadoru. Dość powszechnie mówi się o nim, że jest d**ą świata, na której nikt by nawet nie chciał usiąść. Turyści omijają je szerokim łukiem i raczej nie szans, by któryś z nich znalazł się tu choćby przypadkiem. Wizyta w mieścinie to niepotrzebne nadstawianie karku. Tutaj zdarzyć się może wszystko. Jednak to właśnie tu można poczuć autentyczne „bicie serca” kraju, w którym spędziłem półtora roku.

W Ekwadorze dwa razy przeżywałem Wielkanoc. Pierwsze święta spędzałem właśnie w Ventanas, mieszkając w małej klitce bez okien, bez ciepłej wody i z drzwiami zamykanymi na sznurek, wśród karaluchów. Wyposażenie tego pokoju to wiatrak, materac i karton, który służył za szafkę na ubrania. Dopiero po pewnym czasie udało mi się wzbogacić wystrój o plastikowe krzesło. Trudno w takim miejscu zaznać ciepła rodzinnych świąt.

REKLAMA

Życie za 50 dolarów

Samo podejście Ekwadorczyków do religii katolickiej jest mocno specyficzne. Kościoły każdej niedzieli wypełnione są do ostatniego miejsca, a miejscowi przy niemalże każdej okazji deklarują swoją miłość do Boga. Zdecydowana większość z nich nosi pierścienie z wizerunkami świętych, koszulki z podobizną Jezusa, a ich szyje zdobią krzyże. Jednocześnie życie ludzkie jest tu wyceniane u płatnych morderców na 50 dolarów, pojęcie wierności jednej kobiecie jest przez mężczyzn lekceważone na masową skalę. Dla mnie, białego, istnieje nieustanne zagrożenie zdrowia i życia, a napady z bronią w ręku oraz drobne kradzieże stanowią stały element okolicznego pejzażu.

Tylko piątek

W tym ultrakatolickim – choć czasami jednak tylko z pozoru – kraju pamięta się oczywiście o Wielkiej Nocy. Tradycja świątecznego koszyczka, rodzinnego śniadania i lanego poniedziałku jest tu nieznana. Chcąc więc nadać celebracji Zmartwychwstania Chrystusa polski akcent, z towarzyszącymi mi znajomymi przygotowałem „święconkę”. Ze względu na bardzo oszczędne życie i brak odpowiednich produktów składała się ona z chleba, soli, parówki, ciasteczka, jajek z wymalowanymi barwami Polski oraz baranka wykonanego z serwetki. Najważniejszym wydarzeniem świąt Zmartwychwstania Pańskiego są tutaj wielkopiątkowe procesje. To też jedyny dzień, kiedy już na pierwszy rzut oka widać, że trwa bardzo ważne święto. Sobota i poniedziałek są już normalnymi dniami pracującymi, niedziela zaś okupowana jest przez drobnych sklepikarzy i pucybutów, wietrzących tego dnia większą szansę na zarobek.

Okazja do frajdy

W Ventanas przygotowania do piątkowej uroczystości trwają kilka tygodni. Kulminacyjnym momentem jest wieczór. Z dwugodzinnym opóźnieniem (opóźnienia wszystkiego i wszędzie to generalnie norma w Ameryce Południowej) rozpoczyna się procesja. Ulicami sunął fantazyjnie udekorowane samochody – z aniołkami, balonami i kolorowymi płachtami. Na kilku z nich dostrzec można metrowe figurki z wizerunkiem Jezusa Chrystusa. Z auta należącego do parafii, największego i najkosztowniej wystrojonego, dobiegają dźwięki coraz to nowych utworów muzycznych. Niekoniecznie stricte religijnych. Procesja ciągnie się kilometrami, mimo że zorganizowało ją miasteczko liczące zaledwie 40 tys. mieszkańców. Przyzwyczajony do powagi, jaką święto otaczamy w Polsce, i rangi uroczystości w katolickim kalendarzu mam wrażenie, jakbym uczestniczył w gigantycznej imprezie. Muzyka zachęca do różnorodnych zabaw, z których Ekwadorczycy skwapliwie korzystają. Mnie najbardziej przypada do gustu ta, kiedy w rytm muzyki łapią się pod ręce i zaczynają podskakiwać. Wpierw wszyscy w lewo, następnie w prawo, do tyłu i przodu. Trudno więc dziwić się, że w kilkukilometrowym, kolorowym przemarszu uczestniczy wielu młodych ludzi. Dla nich to nie tylko święto kościelne, ale także okazja do… niezłej frajdy.

Cucuruchos

Rok później jestem już w stolicy kraju, położonej w północnej części Ekwadoru, w Andach. W Quito cyklicznie ma miejsce jedna z najpiękniejszych oraz najbardziej kontrowersyjnych procesji świata. Główne ulice centrum zamknięte są już od kilku godzin. W napięciu czekam na przybycie głównych aktorów tego niecodziennego spektaklu. Panuje upał zupełnie inny niż na wybrzeżu Ekwadoru. Do tamtego moja skóra jest już przyzwyczajona. Tutaj, w drugiej najwyżej położonej stolicy świata, po kilku godzinach moja twarz jest cała wysuszona. Wokół mnie pełno obrotnych Indian, który wykorzystując temperaturę, próbują naciągnąć na wyjątkowo drogą wodę, kawałki mango z plastikowej puszki lub krzesełka, na których można poczekać na rozpoczęcie drogi krzyżowej. Blisko trzy godziny przed rozpoczęciem procesji ustawiam się w dogodnym miejscu. Liczę, że wkrótce się to opłaci.

Kaktus ci w plecy!

W końcu nadchodzą. Na czele błyszczą w słońcu złote koszule orkiestry. Za nimi zaś ciągną się setki cucuruchos, czyli „kapturowców”, którzy w posępnym milczeniu przemierzają ulice miasta. To anonimowi grzesznicy, ukrywający swoje oblicza pod wielkimi kapturami z dwoma otworami na oczy. Tym, którzy nie znają tej tradycji, mogą się oni kojarzyć z członkami Ku Klux Klanu. W rzeczywistości zwyczaj przywdziewanie tychże szat sięga czasów średniowiecza. Sanbenito było strojem pokutniczym grzesznika skazanego przez inkwizycję. Obecnie szaty może przywdziać każdy, kto chce odpokutować za swoje grzechy. Są one najczęściej fioletowe lub purpurowe. Pątnicy idą zupełnie boso, a wielu z nich ma do nóg przymocowane długie, ciężkie łańcuchy. Wśród nich zdarzają się także ci, którzy mocno biczują się pokrzywami czy łodygami róż. Po ich plecach płyną strużki krwi, a w oczach można dostrzec autentyczną rozpacz. Najbardziej przeraża fakt, że wśród grzeszników jest też wiele kilkuletnich dzieci. To w żadnym przypadku nie jest zabawa. Jedynymi, którzy chcą robić im zdjęcia i traktują to wydarzenie nie do końca serio, są turyści. Ekwadorczycy w tym czasie modlą się i śpiewają. Za męczennikami kroczą mężczyźni z ogromnymi, ciężkimi krzyżami. W wielu z nich tkwią gwoździe. Są one umieszczone w taki sposób, że często zahaczają o plecy, powodując bolesne rany. Niektórzy mają peruki w kolorze blond. Chcą się tym samym upodobnić do… Syna Bożego (obraz rodem z hollywoodzkiej produkcji).

Inni zakładają koronę cierniową, a ich obolałe plecy biczują Rzymianie maszerujący tuż za nimi. Czasami ktoś podejdzie, aby pomóc, jak w biblijnej historii. Niosący krzyż zatrzymują się co kilka kroków, aby złapać oddech, a wtedy otrzymują kolejne baty od „żołnierza”. Za nimi idą cucuruchos, z których wielu dźwiga ciężkie, drewniane belki obwiązane kolczastym drutem, cierniami róż lub pokrzywami. Niektórzy z nich niosą obrazy reprezentujące świętych, małe drewniane krzyże czy wizerunki przedstawiające Chrystusa. Na koniec ukazują się płaczące Magdaleny przywdziane w długie, fioletowe szaty i „firanki” zasłaniające ich twarze. W dłoniach trzymają krzyże, różańce lub chusteczki. Mroczny klimat potęguje ponura melodia grana przez idącą tuż za nimi orkiestrę. Wrażenie robią także mężczyźni z… kaktusami, uformowanymi na kształt krzyża, przyczepionymi do pleców.

Najbardziej w pamięć zapadły mi jednak dwa obrazy. Pierwszy to niepełnosprawny mężczyzna, który trasę drogi krzyżowej pokonywał na kolanach. Drugi to mały chłopiec na wózku inwalidzkim. Wystawieni z własnej woli na publiczny osąd przemierzają cierniową drogę pełną ludzkich spojrzeń. To ten moment, kiedy nie sposób nie zadać sobie pytania: w czym ci grzesznicy sobie zawinili, za co chcą przeprosić?

REKLAMA