Niemieckie dziadostwo. Kapitalizm wedle modelu niemieckiego czy ideał obywatela-mieszczanina

REKLAMA

Zapewne mało kto wie, że najbiedniejszym społeczeństwem tzw. starej Unii Europejskiej są Niemcy. W skali indywidualnej zamożności naszych zachodnich sąsiadów wyprzedzają nawet bankrutujący Grecy. To nie jest żart, ale szacunki prowadzone przez Europejski Bank Centralny: „Przeciętny Niemiec dysponuje mniejszym majątkiem niż przeciętni obywatele wszystkich pozostałych krajów strefy euro (…). Raport powstał na podstawie ankiet, w których uczestniczyło 62 tys. gospodarstw domowych z eurolandu” (za: ekonomia.rp.pl).

Jak to możliwe, że naród tak zamożny jak jest zarazem tak biedny? Wszystko zależy od sposobu pomiaru. Jeśli jako współczynnik zamożności weźmiemy wskaźnik PKB na jednego mieszkańca, to Niemcy są bardzo zamożni. Jeśli wskaźnikiem tym byłaby siła nabywcza zarobionych pieniędzy, to także jest to naród bogaty. Jeśli jednak punktem pomiaru zamożności będzie własność, to od naszych sąsiadów zamożniejsi są nawet Grecy.

REKLAMA

Kapitalizm anglosaski i francuski w XIX wieku wytworzył model obywatela-mieszczanina. To osoba, którą cechuje indywidualizm, przedsiębiorczość, umiarkowana skłonność do ryzykownych posunięć, których celem jest wzbogacenie się. Obywatel ten hołduje tzw. cnotom mieszczańskim, takim jak ostrożność, pracowitość, oszczędność, przedsiębiorczość, odpowiedzialność za własne czyny. Ma także w sobie solidną dawkę etyki, regulującej jego działalność na rynku. Obywatel nie oczekuje pomocy państwa, nie czeka aż państwo założy, uchwali, zrobi, przeprowadzi. Przeciwnie – uważa, że państwo raczej przeszkadza; jeśli coś robi, robi to byle jak lub źle, a zawsze drogo. Dlatego ideałem jest działająca na wolnym rynku jednostka, a bogactwo kraju jest sumą bogactwa obywateli. Kolektywizm, etatyzm, interwencja i pomoc państwa – te pojęcia obywatelowi nie są miłe. Obywatel-mieszczanin ma zdrową obsesję na punkcie własności, ponieważ wierzy, że nie istnieje bogactwo, niezależność socjalna i psychiczna, gdy nie ma własności. Ten, kto nie posiada, nie jest i nie może być niezależny, lecz zależy albo od właściciela firmy, albo od państwa-pracodawcy. Stąd tak silny opór mieszczańskich społeczeństw w XIX wieku przeciwko powszechnemu prawu wyborczemu, zgodnie z którym ci, którzy niczego nie posiadają, mieliby współdecydować, jak rozdzielać podatki płacone przez posiadaczy.

Tak wygląda liberalna tradycja anglosaska i francuska. W Niemczech tradycja luterańska, pruska, bismarckowska, narodowo-socjalistyczna i demokratycznego państwa socjalnego zgodnie sprzeciwiają się modelowi mieszczańskiemu, czyli społeczeństwa, którego jądro stanowią obywatele-posiadacze. Rząd niemiecki robił zawsze, co mógł – głównie za pomocą podatków, ustawodawstwa socjalnego i mieszkaniowego – aby obywatel nie posiadał własności. Przeciętny Niemiec mieszka w wynajmowanym mieszkaniu i nie dąży do posiadania własnego domu, gdyż to pomysł drogi i niepraktyczny, skoro swoje mieszkanie trzeba samemu naprawiać i remontować; nie posiada własnego samochodu, lecz permanentnie spłaca raty za samochód,; nie chce założyć własnej firmy, preferując etat państwowy lub w wielkim koncernie. Dlatego gdybyśmy chcieli policzyć, co posiada przeciętny obywatel tego kraju, to można dojść do wniosku, że jest dziadem, który nie ma nic, a wszystko to, co użytkuje, jest czyjeś. Żeby było jasne: wzmiankowane w tytule i przed chwilą dziadostwo nie oznacza, rzecz jasna, ubóstwa, lecz brak indywidualnej własności – można mieć status dziada, który nie ma niczego, i żyć zamożnie.

Własność jest w tym kraju mało rozpowszechniona i należy do stosunkowo nielicznej grupy akcjonariuszy wielkich koncernów i właścicieli kamienic. Przeciętny Niemiec nie aspiruje do posiadania własności ani do oszczędzania, nie zabezpiecza się na przysłowiową czarną godzinę, nie inwestuje w dzieci, a chętnie w ogóle ich nie ma. Nie musi myśleć ani o biedzie, ani o bezrobociu, ani o ubogiej starości. Ma od tego wszystkiego omnipotentne socjalne i demokratyczne państwo, które najpierw mu zabierze jego pieniądze w postaci podatków, a następnie rozda potrzebującym w postaci opieki socjalnej, zapewniając zasiłek bezrobotnemu, a emeryturę staremu. Dlatego przeciętny Niemiec żyje nad wyraz dostatnio i nawet nie marzy o czymś tak kłopotliwym jak własność. Etatystyczny socjalizm wpisany jest w tradycję tego kraju od Lutra, przez Hegla, Bismarcka i Hitlera, aż po Angelę Merkel.

Rozpoczynając przemiany gospodarcze w 1989 roku, Polska miała szansę wybrać pomiędzy modelem anglosaskim a niemieckim. I niestety wybrała niemiecki. Wszystkie po kolei polskie rządy zawzięcie walczyły z drobną i rodzącą się przedsiębiorczością za pomocą podatków, koncesji i potopu przepisów pacyfikujących skutecznie wszelką działalność gospodarczą małych podmiotów. Rządy Jana Olszewskiego, Leszka Millera, Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska mogły różnić się symboliką historyczną, ale nie ogólną teorią funkcjonowania państwa, która to teoria demokratycznego państwa socjalnego przyszła do nas z Berlina. Akces do Unii Europejskiej jeszcze pogłębił tę tendencję, gdyż niemiecki bizantynizm zapanował w Brukseli. Dlatego też wszystkie rządy zgodnie uniemożliwiały powstanie polskiej klasy średniej – czyli polskiego mieszczaństwa – na rzecz modelu socjalnego, gdzie ludzie dzielą się na urzędników, robotników i bezrobotnych, połączonych wspólną cechą: nie posiadają własności, nie są obywatelami-mieszczanami, nie zaliczają się nawet do petite bourgeoisie. Własność nie jest i nie ma być rozpowszechniona, lecz skupiona w ręku wielkich koncernów, banków i socjalnego państwa.

W przededniu wyborów prezydenckich nie należy kandydatom zadawać idiotycznych pytań „Czy w tupolewie był zamach?”, lecz formułować należy pytanie podstawowe: czy Polska nadal ma podążać do kapitalizmu wedle modelu niemieckiego, czy odbudować ideał obywatela-mieszczanina? Ja tam wolę być bourgeois polonais niż stypendystą ZUS-u.

REKLAMA