25 lat samorządu. Sukcesy ruchu wolnościowego

REKLAMA

Minęło właśnie dwadzieścia pięć lat od pierwszych wyborów do organów samorządu terytorialnego. Były to zarazem pierwsze w pełni wolne wybory w Polsce od listopada 1938 roku – te z 4 czerwca 1989 roku wolne były tylko częściowo. Na wolne wybory do parlamentu trzeba było jeszcze czekać prawie półtora roku.

W zgodnej opinii polityków i publicystów wszystkich opcji, samorząd lokalny jest jednym z największych – o ile nie wręcz największym – osiągnięciem III Rzeczypospolitej. Jego sukces jest tym większy, że

REKLAMA

doświadczenie samorządności

było w polskim życiu politycznym zjawiskiem mimo wszystko nowym. Wbrew obiegowej opinii, w idealizowanej dziś bardzo często II Rzeczypospolitej samorząd istniał tylko w pierwszych latach niepodległości, tj. do przewrotu majowego, i z dzisiejszego punktu widzenia był dość ograniczony – np. wybór miejscowego włodarza musiał być zatwierdzony przez rząd, a administracja niższego szczebla podlegała administracji szczebla wyższego. W okresie sanacji w wielu miastach rządzili prezydenci i burmistrzowie komisaryczni. Było to normą zwłaszcza tam, gdzie rząd dusz należał do endecji lub innych partii opozycyjnych.

Taki stan rzeczy przejęli komuniści, dodając do nazw rad każdego szczebla słowo „narodowa”. Były więc miejskie, gminne (przejściowo: gromadzkie), powiatowe i wojewódzkie rady narodowe, z których wyłaniano organ wykonawczy noszący nazwę prezydium rady narodowej. Nie miały one jednak w praktyce nic do powiedzenia. Nie dość, że – jak przed wojną – podlegały organom wyższego szczebla, to przede wszystkim musiały wykonywać decyzje miejscowych instancji PZPR. Ich skład osobowy wyłaniano w toku zakulisowych ustaleń z zachowaniem drobiazgowych parytetów. W radzie narodowej musiała więc zasiąść odpowiednia liczba nie tylko kobiet, ale i młodzieży, robotników, chłopów i tzw. inteligencji pracującej, w podziale na mającą zawsze większość PZPR i jej „stronnictwa sojusznicze”. Tak przygotowane listy, sygnowane oficjalnie przez tzw. Front Jedności Narodu, dawano ludowi do zatwierdzenia w „wyborach”, które były całkowitą fikcją, gdyż zawsze w ich wyniku wchodzili ci, którzy mieli wejść.

Toteż pierwsze lata samorządności cechowała entuzjastyczna wręcz radość, że można wybudować nie tylko chodnik, całą ulicę, a nawet np. szkołę tam, gdzie chcą tego mieszkańcy, bez oglądania się na zgodę władzy wyższego szczebla. Że można tej ulicy czy szkole nadać imię takie, jakie chce lokalna społeczność – nie zaś narzucone „z góry”. Mieszkańców gmin napawała duma, że szkoły w ich miejscowościach są nowocześniejsze i lepiej wyposażone niż niejedna placówka nawet w dużym mieście. Dzięki własnej gospodarności miasta i gminy znalazły pieniądze na dokończenie inwestycji rozpoczętych jeszcze „za Gierka” i zarzuconych z powodu bankructwa komunistycznej gospodarki.

Niemal z dnia na dzień miejscy i gminni urzędnicy stali się milsi dla swoich klientów. Nowi włodarze, którzy jeszcze niedawno jako petenci sami musieli przechodzić w urzędach istną gehennę, starali się jak najlepiej usprawnić pracę podległych sobie instytucji. Ich pracodawcą stało się odtąd nie utożsamiane z „Warszawą”, a więc odległe państwo (jak szydził satyryk: „tu trzeba postawić kiosk – tak zdecydowała Warszawa”), lecz – jak najbardziej dosłownie – ich sąsiedzi i znajomi.

Z początkami samorządu wiążą się też jedne z największych politycznych sukcesów ruchu wolnościowego. Ćwierć wieku temu burmistrzem Kamienia Pomorskiego na Pomorzu Zachodnim został Stefan Oleszczuk z Unii Polityki Realnej, który przeszedł do historii polskiego samorządu jako

„człowiek z Kamienia”.

Kiedy obejmował władzę, miasto miało 6 mld starych złotych (czyli 600 tys. nowych) zadłużenia. Oleszczuk obniżył podatki lokalne do najniższego dopuszczalnego poziomu, dzięki czemu wpływy z ich tytułu wzrosły o połowę. Wycofał też gminę z wszelkiej własnej działalności gospodarczej, tak by nie konkurowała z obywatelami – a koncesje (np. na sprzedaż alkoholu) dawano wszystkim, którzy spełniali wymagane prawem warunki. Po dwóch latach miasto miało już 9 mld starych (czyli 900 tys. nowych) złotych nadwyżki.

Przykład Kamienia Pomorskiego – szeroko opisywany w ówczesnej, nieograniczonej jeszcze partyjną służbą prasie – stał się inspiracją dla działaczy UPR w całym kraju. W kolejnych wyborach, 19 czerwca 1994 roku, Unia Polityki Realnej, idąc pod własnym szyldem, wprowadziła sporą grupę radnych do samorządów miejskich w Warszawie, Krakowie, Trójmieście i szeregu innych miast, zdobywając ponad 10% głosów. Dla przykładu: w Gdańsku wynik 11% dał UPR siedem rajcowskich mandatów w 60-osobowej wówczas Radzie Miasta, w Gdyni – sześć z 50, w Sopocie – trzech z ogólnej liczby 21 radnych. Stało się tak pomimo lokalnych sondaży nieodmiennie prognozujących dla UPR poparcie rzędu 2%. W wyborach samorządowych nie było jednak wówczas progu procentowego. W okręgach wybierano od pięciu do siedmiu radnych, rzeczywisty próg był więc o wiele wyższy. Liczyła się jednak popularność ugrupowania lub kandydata w danym okręgu, a o numerze listy decydowała kolejność zgłoszeń. Kampanię zawsze więc trzeba było prowadzić lokalnie. W wyniku takiej ordynacji do rad samorządów bez trudu wchodzili społecznicy znani jedynie w swojej dzielnicy i startujący pod szyldem własnego komitetu wyborczego. Dzięki niej jednak nawet radni wybrani z list partyjnych mogli mieć własne zdanie i nie musieli obawiać się „wycięcia” w następnych wyborach.

Próg wyborczy 5% wprowadzono w 1998 roku dla miast na prawach powiatów, a więc tam, gdzie partia JKM miała największe szanse, by znaleźć się w samorządzie. Odtąd już zawsze niziutki sondażowy słupek UPR miał obok wysoki słup partii, która twierdziła, że ma w zasadzie podobny program (może tylko „nie tak radykalny”), ale za to daleko większe poparcie w sondażach, dzięki czemu wyborca nie musiał obawiać się „zmarnowania swojego głosu”. Najpierw była to Akcja Wyborcza „Solidarność”, a od 2001 roku – Platforma Obywatelska. Do porażki UPR w 1998 roku przyczyniło się również przesunięcie terminu wyborów: kadencja zakończyła się w czerwcu, jednak kolejne wybory odbyły się dopiero 27 października. Przez ponad cztery miesiące rady miast i gmin nie istniały.

Stan taki, rzecz jasna, sprzyjał ugrupowaniom „telewizyjnym”, posiadającym dużą reprezentację parlamentarną. Uzasadniano to koniecznością przyjęcia ustaw wprowadzających zmianę podziału administracyjnego kraju oraz utworzeniem organów samorządowych na poziomie powiatu i województwa, które miały rozpocząć swoją działalność dopiero 1 stycznia 1999 r. Była to jedna z owych słynnych „czterech wielkich reform” rządu Jerzego Buzka.
Dzień ten można więc śmiało uznać za

punkt zwrotny

w dziejach polskiego samorządu. Wprowadzenie samorządowych powiatów i województw spowodowało faktyczną degradację rozkwitającego samorządu miejskiego i gminnego. Do tego momentu administracja samorządowa istniała bowiem tylko na szczeblu gminy lub miasta, stykając się bezpośrednio z państwową administracją wojewódzką – z „mackami” w postaci podporządkowanych jej tzw. urzędów rejonowych. Kompletnym nieporozumieniem jest państwowo-samorządowy dualizm na szczeblu wojewódzkim. Większość obywateli do dziś nie jest w stanie rozróżnić kompetencji wojewody od marszałka województwa – tym bardziej że w polskiej tradycji politycznej funkcja marszałka zarezerwowana była dla władzy prawodawczej, nie zaś wykonawczej.

Pomimo deklaracji, że kompetencje nowych organów samorządowych będą całkowicie odmienne, w związku z czym nie będzie – jak przed wojną czy za komuny – ich hierarchicznej podległości, rzeczywistość okazała się inna. Coraz więcej samorządowych wydatków ma bowiem charakter sztywny, tzn. samorząd nie może pieniędzy wydać inaczej, niż to zapisano w ustawie. Coraz więcej jest też kontroli, dybiących na błędy urzędników samorządowych i nakładających z tego tytułu kary finansowe. Reszty dopełnia rozdział funduszy unijnych, o których decydują zarządy województw. Samorządowcy walczą o nie pomiędzy sobą jak lwy, gdyż są one potem głównym powodem do chwały w staraniach o reelekcję. Cóż z tego, że formalnie wójt, burmistrz czy starosta nie jest podwładnym marszałka województwa, skoro w praktyce musi mu składać hołd lenny po to, by uzyskać odeń unijną dotację?

Trudno więc się dziwić, że blask samorządu lokalnego znacznie przygasł, a entuzjazm sprzed ćwierci wieku jest już tylko wspomnieniem. Pod tym względem samorządność podzieliła los polskiej przedsiębiorczości, która po początkowym entuzjazmie i prawdziwej wolności – dającej nota bene wzrost gospodarczy na niespotykanym dziś poziomie – ugrzęzła w bagnie drobiazgowych przepisów, prawnych barier i wysokich obciążeń fiskalnych.

REKLAMA