Ani Rasa, ani Masa, tylko Kasa

REKLAMA

Cóż za wyjątkowy zbieg okoliczności, który świętej pamięci ksiądz Bronisław Bozowski, ongiś kaznodzieja z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, niewątpliwie nazwałby „znakiem”! I miałby rację, bo takie zbiegi okoliczności zdarzają się zbyt rzadko, by nazywać je „przypadkami” – a ksiądz Bozowski utrzymywał, że przypadków w ogóle nie ma, bo są tylko znaki. Nawiasem mówiąc, kiedyś w kościele Panien Wizytek kazania wygłaszał albo ksiądz Bozowski, albo ksiądz Jan Twardowski, podczas gdy dzisiaj – ksiądz Sowa, niesłusznie podejrzewany o związki z restauracją „Sowa i Przyjaciele”, albo ksiądz Luter, którego już o nic podejrzewać nie trzeba. Ale do rzeczy.

Otóż tego samego dnia, w którym pan prezydent Duda, wychodząc naprzeciw pragnieniom społeczeństwa, wyrażonym ustami pani Beaty Szydło, wystąpił z inicjatywą drugiego referendum, które miałoby odbyć się jednocześnie z wyborami parlamentarnymi 25 października, w Grecji do dymisji podał się premier Aleksy Cipras, bo utracił większość parlamentarną po tym, jak zbuntowała się mu część partii Syriza. Trudno jej się dziwić, bo premier Aleksy Cipras zrobił wszystko, czego przed wyborami obiecywał nie zrobić. Ale tak to już jest z mocnymi w gębie zasrańcami, których życie nie zdążyło jeszcze doświadczyć. Toteż kiedy został przez Naszą Złotą Panią i francuskiego filuta Hollande’a wzięty na konwejer, po 17 godzinach był już spreparowany według najlepszych gestapowskich, czy jak kto woli – NKWD-owskich recept i nie tylko zgodził się na wszystko, na co obiecywał się nie zgodzić, ale w dodatku zaczął – jak to nazywał Aleksander Sołżenicyn – „świergolić”, niczym przodownicy pracy na budowie Kanału Białomorskiego. Ciekawe, czy Nasza Złota Pani wystąpiła podczas tego przesłuchania w roli „złego” ubeka, a francuski filut – w roli „dobrego”, czy odwrotnie?

REKLAMA

Mniejsza zresztą o to, bo najważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że w sprawie warunków stawianych Grecji przez wierzycieli, odbyło się tam referendum, w którym tamtejszy naród większością ponad 60 procent głosów żądania wierzycieli odrzucił. Ale demokracja w konfrontacji z plutokracją zawsze przegrywała, zwłaszcza odkąd Umiłowani Przywódcy wszystkich krajów siedzą u plutokratów w kieszeniach i stamtąd groźnie kiwają palcem w bucie – oczywiście jeśli nie mają tego surowo zakazane. Skoro nawet Umiłowani Przywódcy muszą słuchać plutokratów, to cóż dopiero „naród” – zwłaszcza jakiś mniej wartościowy naród tubylczy, który wprawdzie w konstytucjach komplementowany jest jako „suweren”, ale kiedy przychodzi co do czego, to nikt go o zdanie nie pyta. Na przykład przed ratyfikacją traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał suwerenności, a resztę wypłukuje, „suweren” nie został w ogóle zapytany, czy taki ruch mu się podoba, czy nie. Najwyraźniej Umiłowani Przywódcy musieli się obawiać, że gdyby „suweren” odpowiedział odmownie, to Nasza Złota Pani przełożyłaby ich przez kolano i sypnęła klapsami. Po greckim precedensie już chyba nie ma się co obawiać takich następstw, bo okazało się, że zdanie „suwerena” nie ma najmniejszego znaczenia. Podczas drugiej wojny światowej mawiano, że stronami wojującymi są: „Rasa”, „Masa” i „Kasa”. „Rasa”, jak wiadomo, wojnę przegrała, „Masa” upadła pod ciężarem własnych błędów, a na placu boju pozostała „Kasa”. Cóż zatem dziwnego, że przed „Kasą” zgina się każde kolano, zwłaszcza zginają się, a nawet rozchylają białe kolana Demokracji?

W takiej sytuacji cóż to komu szkodzi rozpisać referendum w dowolnej sprawie? To nic nikomu nie szkodzi, chyba żeby szkodziło w kampanii parlamentarnej – a takie właśnie straszliwe podejrzenie zrodziło się w stęchłym łonie (fuj!) Platformy Obywatelskiej. Premierzyca najwyraźniej obawia się, że cokolwiek uczyni, będzie niedobre; nawoływać do bojkotu nie może, bo referendum ma być tego samego dnia co wybory parlamentarne. Wzywać do odpowiedzi negatywnych też nie bardzo może – bo zrodziłoby to podejrzenia, że pogłoski o zamiarze sprzedania Lasów Państwowych, żeby uzyskanymi w ten sposób pieniędzmi zatkać paszcze żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu, wcale nie były takie bezpodstawne. Nawet potępianie samej idei referendum, czyli wypytywania obywateli, jak przychylić im nieba, też jest ryzykowne w sytuacji, gdy trzeba się wyborcom podlizywać na wszelkie możliwe sposoby. Z kolei entuzjastyczny stosunek do referendum oznaczałby, że przynajmniej dwa posunięcia PO były błędne. I tak źle, i tak niedobrze, a warto dodać również i to, że pan prezes Kaczyński, jako wirtuoz intrygi, załatwił przy okazji pana Kukiza. Pan prezydent, wyznaczając „PiS-owskie” referendum w innym terminie niż referendum wymuszone na spanikowanym Bronisławie Komorowskim, wyraźnie wskazał, które można olać, a którego olewać nie wypada. W tej sytuacji PO zagotowała się ze złości, a nic tak nie obnaża człowieka jak emocje. Pan marszałek Borusewicz po raz kolejny pokazał, że za mądry to on jednak nie jest, a w każdym razie – że nie jest spostrzegawczy. Powiedział mianowicie, że decyzja pana prezydenta Dudy nie była samodzielna, w odróżnieniu od decyzji pana prezydenta Komorowskiego, która była „indywidualną decyzją prezydenta”. Jeśli w innych sprawach pan marszałek Borusewicz jest podobnie zorientowany, to nie ma pewności, czy nawet Boskie auxilia nam pomogą, bo wiadomo nie od dziś, że kiedy Pan Bóg pragnie kogoś zgubić, to najpierw odbiera mu rozum.

W sukurs ruszyły też głębokie odwody – nie tylko w osobie pana profesora Zolla, ale sięgnięto nawet do Parku Jurajskiego, skąd dał głos pan Adam Daniel Rotfeld. I jeden, i drugi zwrócił uwagę, że pytania referendalne dotyczą kwestii, którymi rutynowo zajmują się parlamenty. Pan Rotfeld zapowiedział tedy, że ani na pierwsze, ani na drugie referendum się nie stawi. Gdyby – powiedział – pytanie dotyczyło stałych baz NATO na terenie Polski – aaa, to co innego! Wtedy – jak się domyślam – nie tylko by się stawił, ale w dodatku głosował bez skreśleń, jak to było w modzie za pierwszej komuny. Zarówno pan profesor Zoll, jak i pan Adam Daniel Rotfled mają oczywiście rację, jak zresztą we wszystkim, co mówili i mówią – ale problem w tym, że Polacy w sprawach zasadniczych nie mają przecież już nic do gadania. Na przykład czy stałe bazy NATO zostaną na terenie naszego nieszczęśliwego kraju zainstalowane, czy nie. O tym decydują Stany Zjednoczone do spółki z Niemcami, Wielką Brytanią i ewentualnie Francją, jako państwami poważnymi, no i oczywiście po konsultacjach z Rosją.

W tej sytuacji organizowanie w tej sprawie referendum akurat w Polsce nie tylko mijałoby się z celem, ale nawet mogłoby wzbudzić dociekania, od kiedy mamy te objawy. Nawiasem mówiąc, ciekawe, dlaczego pan Rotfeld marzy akurat o stałych bazach NATO na terenie Polski, a nie namówił pana ministra Sikorskiego, żeby zamiast obciągać prezydentowi Obamie laskę za darmo, poprosił go, by w zamian nie tylko obiecał położenie kresu amerykańskim naciskom w sprawie żydowskich roszczeń, ale w dodatku potraktował nasz kraj tak samo jak inne państwo frontowe, czyli Izrael – co mogłoby przełożyć się na finansową kroplówkę w postaci 4 mld dolarów rocznie oraz udogodnienia wojskowe takie same, z jakich korzysta Izrael. Rzecz w tym, że te „bazy NATO” byłyby obsadzone przez żołnierzy, którzy jednej rzeczy na pewno by nie zrobili – mianowicie nie słuchaliby rozkazów rządu polskiego. Rozkazów rządu polskiego mogłaby słuchać nasza niezwyciężona armia, ale – jak retorycznie wzdychał pan Ignacy Rzecki z „Lalki” – „co tam marzyć o tem!”. Toteż jesteśmy pytani o różnicę między przodkiem a tyłkiem, o budowę cudną tronu monarszego, jego poręcze słodkie, nogi sprawiedliwe – i tak dalej.

REKLAMA