Co byśmy zrobili bez Trybunału Konstytucyjnego?

REKLAMA

fot. trybunal.gov.pl
fot. trybunal.gov.pl
Co byśmy zrobili bez Trybunału Konstytucyjnego? Strach pomyśleć, ale za pierwszej komuny Trybunału Konstytucyjnego nie było, a świat istniał jak gdyby nigdy nic, aż wreszcie generał Jaruzelski się spostrzegł, że Trybunału nie ma, kazał go powołać, no i teraz nie tylko jest, ale tak się do niego przyzwyczailiśmy, że nie wiadomo, czy moglibyśmy bez niego żyć. Pewnie dlatego ustępujący Sejm, w przekonaniu, że po nim nastąpi potop, wybrał aż pięciu nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Od przybytku bowiem głowa nie boli – to po pierwsze – a po drugie: już nie raz przekonaliśmy się, że data powołania sędziego do TK ma wpływ na orzecznictwo.

Teraz zresztą pojawiła się inna kwestia, bo oto PiS złożyło do TK skargę na ustawę o Trybunale – czy ona zgodna z konstytucją, czy nie. Żeby Trybunał tę skargę rozpatrzył, sędziowie wybrani na podstawie zaskarżonej ustawy musieliby się wyłączyć, ale wtedy – na co zwrócił uwagę pan prof. Zoll – zabrakłoby co najmniej jednego sędziego do składu, wskutek czego działalność TK zostałaby sparaliżowana. Prof. Zoll podejrzewa, że właśnie o to chodzi – i przestrzega, że jeśli pan prezydent Duda nie przyjmie ślubowania od nowo wybranych sędziów pod pretekstem, że ma wątpliwości co do prawidłowości tego wyboru, to dopuści się „deliktu konstytucyjnego”, no a wtedy…

REKLAMA

Wtedy wszystko jest możliwe, bo jak trzeba, to i Trybunał staje na wysokości zadania, co pokazał w lipcu 1992 roku, kiedy to badał sprawę legalności uchwały lustracyjnej. Postępowanie zostało zakończone o godzinie 14.30, a odczytanie wyroku zapowiedziano na godzinę 16.00. I rzeczywiście: o godzinie 16.00 pan prof. Zoll odczytał orzeczenie uznające uchwałę za sprzeczną z konstytucją, a następnie – 30 stron uzasadnienia.

Ale jak tam będzie, tak tam będzie; widać, że wojna w obronie demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju zapowiada się smakowicie i jeśli tylko jurydyczna atmosfera się utrzyma, to tylko patrzeć, jak uczniowie w szkołach niczego nie będą przyjmowali na wiarę i jeśli, dajmy na to, na lekcji rachunków pani powie, że dwa dodać dwa jest cztery, to nikt nie przyjmie tego do wiadomości, jeśli nie przedstawi ona świadków, i to co najmniej dwóch, a właściwie trzech, bo wiadomo, że testis unus – testis nullus, co się wykłada, że „jeden świadek – żaden świadek”, więc trzeba co najmniej dwóch, ale dwóch to też za mało, skoro pierwszy się nie liczył, więc dopiero kiedy pani nauczycielka przedstawi trzech świadków, którzy potwierdzą, że dwa dodać dwa jest cztery, będzie można tę zbawienną prawdę przyjąć do wiadomości.

Tymczasem jednak Trybunał zakwestionował wysokość kwoty wolnej od podatku przy podatku dochodowym jako sprzeczną ze sprawiedliwością społeczną. Jak zauważył pan sędzia Mirosław Granat, realizowanie obowiązku podatkowego nie powinno nikogo prowadzić do niedostatku, a tym bardziej do nędzy. Najwyraźniej niedostatek, a zwłaszcza nędza są sprzeczne z zasadą sprawiedliwości społecznej, którą – zgodnie z art. 2 konstytucji – „urzeczywistnia” Rzeczpospolita Polska. Pociąga to za sobą szereg wątpliwości, bo wynikałoby z tego, że praktyka uzupełniania dochodów jednego obywatela środkami skonfiskowanymi innemu obywatelowi jest z tą zasadą zgodna. Gdyby jednak taki zagrożony niedostatkiem obywatel zwrócił się bezpośrednio do obywatela zamożniejszego, by tamten podzielił się z nim swoim bogactwem pod rygorem natychmiastowego zastosowania przemocy, to niezawisły sąd zapewne uznałby to przynajmniej za usiłowanie wymuszenia rozbójniczego. Jeśli jednak obywatel taki skorzysta z pośrednictwa urzędnika państwowego, to ten czyn przestaje być odmianą kradzieży zuchwałej, a staje się „urzeczywistnieniem zasady sprawiedliwości społecznej”.

No dobrze – ale czy na władzy publicznej nie ciąży obowiązek chronienia obywateli przed kradzieżą bez względu na to, kto i pod jakim pretekstem się jej dopuszcza? Ciąży, a jakże, choćby na podstawie art. 21 ust. 1 konstytucji, stanowiącym, że „Rzeczpospolita Polska chroni własność i prawo dziedziczenia”. Niby „chroni”, ale tak naprawdę to wcale nie chroni – a najlepszym tego dowodem jest istnienie progresywnego podatku dochodowego. Dochód w postaci sumy pieniężnej jest takim samym przedmiotem własności jak rzeczy ruchome czy nieruchome i wspomniany art. 21 ust. 1 nie uzależnia zakresu ochrony własności od jej rozmiarów. Tymczasem zasada progresji podatkowej oznacza, że rozmiar obciążeń własności na rzecz fiskusa rośnie proporcjonalnie do jej rozmiarów, co oznacza, że ochrona własności słabnie w miarę wzrostu jej rozmiarów. Zatem istnienie progresji podatkowej jest oczywiście sprzeczne z zasadą ochrony własności i ciekawe, że jak dotąd Trybunał Konstytucyjny nie zauważył tego słonia w menażerii. Być może mamy tu jednak nieusuwalną kolizję między „urzeczywistnianiem” – cokolwiek by to miało oznaczać – zasady sprawiedliwości społecznej a ciążącym na władzy publicznej obowiązkiem ochrony własności. Wszystko wskazuje na taką właśnie możliwość, z czego wynika, że pogodzenie socjalistycznych wynalazków w rodzaju „sprawiedliwości społecznej” nie tylko z tradycyjnymi pojęciami prawnymi, ale z elementarną praworządnością nie jest chyba możliwe.

W rezultacie wprowadzenia do konstytucji semantycznego chaosu, Trybunał Konstytucyjny, zamiast chwycić byka za rogi, zajmuje się tak zwanym „dalszym doskonaleniem” – w tym konkretnym przypadku – podatku dochodowego.

Tymczasem warto zwrócić uwagę, że podatek dochodowy na skutek samej swojej konstrukcji wyposaża władzę publiczną w uprawnienie, które dla prawidłowego funkcjonowania państwa, a zwłaszcza dla pozyskiwania przez państwo dochodów do budżetu, nie jest wcale konieczne. Chodzi mi oczywiście o uprawnienie władzy publicznej do kontrolowania dochodów obywateli oraz kosztów ich uzyskania. Gdyby podatek dochodowy zlikwidować i zastąpić go na przykład podatkiem konsumpcyjnym, a najlepiej – podatkiem pogłównym, który, gwoli udelektowania zwolenników nowomowy, można by nazwać „zryczałtowanym podatkiem osobistym”, to władza publiczna mogłaby zostać pozbawiona uprawnienia do kontrolowania dochodów obywateli bez żadnego uszczerbku dla publicznych finansów. Jest to proste niczym budowa cepa, ale skoro Umiłowani Przywódcy, podobnie jak Trybunał Konstytucyjny, starannie omijają wzrokiem tego słonia w menażerii, to nieomylny to znak, iż z jakichś zagadkowych przyczyn zależy im na utrzymaniu tej uzurpacji.

W tej sytuacji postulat uzależnienia kwoty wolnej od podatku od poziomu zamożności obywatela – niezależnie od intencji, jakie Trybunałowi przyświecały – tę uzurpatorską kompetencję władzy publicznej nie tylko utrwala, ale nawet rozszerza. Widać, że złe drzewo nie może zrodzić dobrego owocu.

REKLAMA