Subtelna sprzedaż ludzi

REKLAMA

W starożytnym Rzymie przez długi czas panował liberalizm – pod niektórymi względami większy niż w najbardziej liberalnym okresie Ameryki; ba! – większy niż utopia większości ultralibertarian. Otóż w Rzymie wolnemu człowiekowi było (oczywiście!) wolno sprzedać się w niewolę. Powiedzmy, że mam 100 tys. długów i nie wiem, jak z tego wybrnąć. W XIX-wiecznej Anglii, uważanej za kraj wolności, wędrowało się w takim przypadku do więzienia za długi. Absurd! Natomiast Rzymianin mógł się sprzedać za np. 150 tys. – z czego 100 tys. wydawał na spłatę długu, a 50 tys. stanowiło jego peculium, mająteczek. Pracując jako niewolnik – np. jako golibroda – na rzecz swojego pana, miał prawo zatrzymać dla siebie 10% zarobionych sum – i z czasem, być może, znów się wykupić. Było to bardzo humanitarne i liberalne rozwiązanie.

Oczywiście właściciel niewolnika dbał o to, by te 100 tys. wyłożone na jego zakup plus koszty jego utrzymania zwróciły mu się z jakimś zyskiem. Inaczej ta transakcja byłaby dla niego nieopłacalna. Taki układ w większości wypadków był opłacalny dla obydwu stron. Pan organizował życie faceta, który sam tego nie potrafił, lepiej wykorzystywał jego zdolności – i miał z tego profity.

REKLAMA

Jak wszystkim czytelnikom dzieł śp. Miltona Friedmana wiadomo, „nie ma nic takiego jak darmowy obiad”. Ja miotam pioruny na niewolnicze państwo, które np. zabrania mi pływać bez karty pływackiej lub jeździć bez pasów i nie chce mi sprzedać lekarstwa bez recepty – trzeba jednak powiedzieć uczciwie, iż jest to efekt tego, że mamy „darmową opiekę lekarską” – czyli Dobry Pan pokrywa za swojego parobka koszt jego leczenia. Jeśli jednak leczy go ze swoich funduszów – to ma też prawo wymagać, by nie narażał nadmiernie swej cielesnej powłoki.

W ten właśnie subtelny sposób sami sprzedajemy się w niewolę. W zamian za sumy wykładane na leczenie nas – godzimy się zostać niewolnikami pozbawionymi prawa decydowania, jakie lekarstwa połykamy, jakie opary wdychamy, jak jeździmy własnym samochodem i do jakiej szkoły posyłamy nasze (to znaczy: już naszego pana!) dzieci. Coś za coś.

Teraz jeszcze bardziej subtelna sprzedaż ludzi. Już nie nas, tylko naszych dzieci.

Otóż bardzo wiele matek zaklina się, że one nie rodzą dzieci dla 1000 zł „becikowego” – ani za 500 zł miesięcznie. One to robią, bo same chcą mieć dziecko. Robią to dla siebie, dla męża, dla rodziny wreszcie. Robią to, by wypełnić Boże przykazanie: Crescite & multiplicamini. A to, że państwo chce im płacić te 500 zł, traktują jako bezinteresowną pomoc państwa, uznanie dla nich jako dla Matek-Polek (Matek-Cyganek czy Matek-Niemek – bo przecież nie wszystkie obywatelki II RP są Polkami).

I tu się głęboko mylą.

Z chwilą bowiem, gdy przyjmą te 500 zł, uznają, że to państwo ma interes, by te dzieci się urodziły. Czyli te dzieci rodzą się w interesie państwa. A skoro tak – to za tym idą konsekwencje. Nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. I w trzy miesiące po urodzeniu – czyli już po zainkasowaniu 1000+1500 zł – matka dowiaduje się, że musi dziecko zaszczepić na to czy na tamto. I gdy zacznie się buntować, odpowiedni urzędnik na pewno przypomni jej, że przecież państwo na jej dziecko płaci…

Nie przekonuje to kogoś?

OK. Powiedzmy to inaczej. Mija pół roku od urodzenia się dziecka, matka już przywykła do tego zastrzyku (jeśli ma pięcioro dzieci, to jest to 2500…) – i ten urzędnik mówi: „OK, może Pani dzieci nie zaszczepić. Jednak w tym momencie wstrzymujemy wypłatę tego zasiłku”. Czy nie będzie to bardzo silnym argumentem, by matka za pieniądze sprzedała swoje dzieci? Niestety, kto przyjął 500 zł za dziecko, ten uznał, że dziecko zostało urodzone „dla państwa” – bo przecież państwo by nie zapłaciło, gdyby nie miało w tym interesu. Zresztą państwo nie ukrywa, że płaci te zasiłki właśnie po to, by mieć więcej dzieci.

Powtarzam: „po to, by mieć więcej dzieci”. Nie po to, by matka miała więcej dzieci – tylko po to, by państwo miało więcej dzieci. I przyjmując ten jurgielt, akceptujemy tę sytuację.

A to, że te 500 złotych oznacza 700 zł odebrane w podatkach mężowi czy wujowi – to już zupełnie inna para kaloszy. To pokazuje, że te zasiłki to nonsens gospodarczy. Bo w gospodarce obowiązuje (nieuznawane przez socjalistów oczywiście) kryterium Kaldora-Scitovsky’ego: „Działanie jest sensowne, jeśli suma dobrobytu ludzi wzrosła”. Jeśli więc Kowalscy dostaną 500 zł, a Wiśniewscy stracą 700 (czy choćby 550), to takie działanie jest niedopuszczalne, bo prowadzi do straty społecznej.

Co ciekawe, socjaliści powinni używać pojęcia „strata społeczna” lub „zysk społeczny”. Nie: mówią o indywidualnym zysku Kowalskich, zaś straty Wiśniewskich pomijają lub bredzą coś o np. „współczynniku Giniego” – że wprawdzie jest biedniej, ale za to bardziej równo (zdaniem socjalistów, lepiej jest, gdy Kowalski ma 500, a Wiśniewski 600, niż gdyby Kowalski miał 550, a Wiśniewski 900!).

Na zakończenie: na początku pokazywałem, że dawanie i branie zasiłków na dziecko jest niemoralne. Na końcu – że jest gospodarczo niekorzystne. Otóż prawie każde działanie niemoralne jest gospodarczo niekorzystne!

Dlaczego tak się dzieje?

To bardzo proste. Społeczeństwa mają rozmaite systemy wartości. Jedne uważają, na przykład, że lepiej gdy jest biedniej, ale po równo – a drugie odwrotnie. I społeczeństwa uznające za „dobre” coś, co jest gospodarczo niekorzystne, po prostu giną. Taka naturalna ewolucja systemów wartości. Nie działa to bezbłędnie. To samo dotyczy zresztą ewolucji organizmów: po co nam wyrostek robaczkowy na przykład. Podobnie w każdym chyba społeczeństwie funkcjonują jakieś niekorzystne gospodarczo zasady. Ważne, by było ich mało. A gdy socjaliści (lub kto inny) wprowadzą ich za dużo – to cóż? Bankructwo…

REKLAMA