Jeśli w Polsce szerzy się dziki nacjonalizm to co szerszy się w Królestwie Belgii?

REKLAMA

Obywatele III Rzeczypospolitej – i innych pokój miłujących krajów Europy Środkowo-Wschodniej należących Unii Europejskiej – oglądający TVN, słuchający RMF FM i czytający „Gazetę Wyborczą” oraz „Newsweek Polska” są przekonani, że w Polsce szerzy się dziki nacjonalizm, podczas gdy w zachodnich prowincjach Imperium Europaeum takie godne pogardy postawy dawno zanikły i wszyscy się kochają, a przynajmniej tolerują.

W szczególności postawa taka szerzona jest w Brukseli – ważnym mieście Imperium. Bruksela jest jednak również stolicą Królestwa Belgii. I poza stolicą sprawy tam mają się całkiem inaczej.

REKLAMA

Przypominam: w wyniku serii mądrych kompromisów Królestwo podzielone jest na trzy części: Flandrię i mówiącą po flamandzku część Brabancji, Walonię i mówiąca po walońsku część Brabancji – oraz stolicę Brabancji, Brukselę, która jest dwujęzyczna. Flamandzki to w gruncie rzeczy dialekt holenderskiego, a waloński tym się różni od francuskiego, czym małopolski od polskiego (glazura nazywa się w Galicji „fliz”, smoczek – „cumelek”, a wychodzi się nie na dwór, tylko na pole).
Ten podział powoduje potworne trudności administracyjne, polityczne i konstytucyjne. Belgia ma potrójną administrację (a jest jeszcze okręg niemieckojęzyczny – z własnymi władzami!), wszystkie prawie partie polityczne dzielą się na połówki, które często kłócą się między sobą goręcej niż z oponentami politycznymi – a co jakiś czas odbywają się spisy sprawdzające „stan posiadania”, bo przyjęto regułę, że gmina należy do tego regionu, w którego języku mówi większość jej mieszkańców.

Ofiara padł m.in. słynny katolicki uniwersytet, przezornie używający łacińskiej nazwy Lovanium. Nic nie pomogło. Był położony w części walońskiej – jednak Walonowie są bardzo postępowi i mają mało dzieci – a Flamandowie są konserwatywni i zabawy w łóżkach służą u nich również poważnym celom. W wyniku tego w gminie większość uzyskali Flamandowie – i zażądali, by językiem wykładowym na uczelni stał się flamandzki. Co oczywiście nie ma nic wspólnego ani z żadnym nacjonalizmem, ani z naruszeniem autonomii uczelni przez polityków.

D***kracja, d***kracja…

Niestety, znalezienie studentów gotowych uczyć się po flamandzku mogło okazać się trudne. Władze uczelni sprzedały więc starożytne budynki i kupiły kawał ziemi dość głęboko na terytorium Brabancji walońskiej – i wybudowały tam Lovanium Novum. Zarobiły na tym zresztą sporo pieniędzy., które szybko przeputały. Projekt Louvain la Neuve sporządził bowiem architekt bardzo postępowy: zaprojektował ulice tak, by z A do B samochodem było zawsze trzy razy dłużej niż piechotą. Wymagało to wybudowania ogromnej liczby wiaduktów i tuneli – ale trudno: coûte que coûte, „nowoczesność” obowiązuje. Samochody są, jak wiadomo, szkodliwe.
Gorzej było (i jest!) w Voeren…

Voeren to obecnie sześć miasteczek leżących w Limburgii. Księstwo Limburgii zostało w 1839 roku podzielone między Królestwo Holandii i Królestwo Belgii. W Limburgii mówi się po limbursku (1,3 mln Limburczyków w obydwu państwach plus ok. pół miliona w niemieckiej Nadrenii). Języka limburskiego, podobnego do holenderskiego, nie należy mylić z letzeburskim, którym mówi się w nieodległym Luksemburgu, a który zbliżony jest bardziej do francuskiego. Po podziale te sześć miasteczek (50 km2, 4 tys. mieszkańców) zostało odciętych od Limburgii i przyłączonych do walońskiej prowincji Leodium (Liège, po walońsku Lîdje – ale broń Boże Luik!) z najważniejszym miasteczkiem Fourons-le-Comte (broń Boże ’s-Gravenvoeren!).

Gdy robiono spis w 1932 roku, uznano limburski (słusznie) za dialekt holenderskiego, więc 81% ludności uznano za Flamandów i przyłączono jako eksklawę do Limburgii. W 1947 roku powtórzono census… i wyniki trzymano w tajemnicy do roku 1954!!! Dlaczego? Bo wyszło, że 43% mówi po flamandzku, a 57% po francusku. Jednak „komisja Piotra Harmela”, dla utrzymania ciągłości, uznała Voeren za region flamandzkojęzyczny ze specjalnymi prawami dla Walonów!

Chryja zrobiła się nieprawdopodobna. Powstały stronnictwa „Retour à Liège” oraz „Voerbelangen” – „Dobrostan Voeren”. Połączono te sześć miejscowości w jedną gminę, w której większość mieli, jako się rzekło, frankofoni. Wójtem został p.Józef Happart, który nie znał flamandzkiego (wbrew konstytucji!) i kategorycznie odmówił poddania się egzaminowi z tego języka. Emocje doszły do zenitu, obydwie strony zamazywały znaki w języku przeciwnika, a górę wzięli zwolennicy wójta.

Znaki

Jednakże z wejściem do Wspólnoty Europejskiej prawo głosu uzyskali mieszkający tam i stanowiący 25% ludności poddani Królestwa Holandii (stad te wyniki w 1932 roku). W wyborach lokalnych wygrali więc Flamandowie. Zaczęły się bijatyki. W 1987 roku upadł z tego powodu rząd Królestwa, w 1995 zdymisjonowano p.Happarta, a w 2000 roku Voerbelang zdobył 8 na 15 mandatów, po czym frankofonom przyznano specjalne prawa. Flamandowie po objęciu rządów stwierdzili, że postępowi Walonowie zadłużyli gminę w stopniu, można powiedzieć, „polskim” – ale sprzedali sporo nieruchomości i wyprowadzili ją na prostą. Przy okazji w 2006 roku zakazali używania francuskich nazw miast i ulic na oficjalnych znakach. A więc ’s-Gravenvoeren; broń Boże Fourons-le-Comte!

Stosunki między Polakami, Ślązakami i mniejszością niemiecką na Śląsku to w porównaniu z tym istna sielanka – nieprawdaż?

REKLAMA