Trump, czyli atut. O wyborach w USA

REKLAMA

My tu się w Polsce kitłasimy z PiS-em – a w tym roku kolejny festiwal d***kracji: wybory władcy najpotężniejszego militarnie państwa świata. Tradycyjnie liczą się dwaj kandydaci najpoważniejszych partyj – choć np. p.Michał Bloomberg (z poglądów typowy Demokrata – ale wybrany dwakroć na burmistrza Nowego Jorku jako… Republikanin) rozważa start jako kandydat niezależny… I w obydwu partiach nastąpiła radykalizacja.

U Demokratów murowaną kandydatką wydawała się p.Hilaria Clintonowa, ukryta trockistka. Tymczasem w pierwszych prawyborach w New Hampshire wyraźnie prowadzi p.Sanders – otwarcie przyznający się do socjalizmu, i to w wersji radykalnej. Wbrew pozorom, bardziej niebezpieczna jest p.Clintonowa, popierana przez zwolenników III wojny światowej. Na szczęście ma problemy z prowadzeniem korespondencji państwowej z prywatnego konta – no i niewyjaśniona sprawę zamordowania adwokata znającego finansowe sekrety pp.Clintonów…

REKLAMA

Bardziej interesują nas Republikanie. P. Rand Paul musi niestety przyjechać do Polski, by nauczyć się ode mnie, jak walczyć o popularność – bo nawet wśród Republikanów ma 1-2%. Prowadzą jednak ludzie równie nielubiani przez establishment partii (lubiący kandydatów niewyraźnych, możliwie bliskich poglądami do Demokratów – by odbierać im elektorat) – ale z odmiennych powodów:

1. P. Donald Trump, multimiliarder, który kilka razy wygrzebywał się z poważnych trudności finansowych, by znów stanąć krzepko na nogach. Jego program jest bardzo populistyczny, mało intelektualny – więc w tej zdegenerowanej d***kracji prowadzi wyraźnie w sondażach.
2. P. Rafał „Ted” Cruz. Ten z kolei ma wyrazisty program w stylu śp. Małgorzaty Thatcherowej czy śp. Ronalda Reagana – i Polonia powinna go poprzeć. Nie ma jednak chyba szans na zostanie prezydentem…

Dlatego, że nie ma szans na przegonienie p.Trumpa? Nie.
Dlatego, że wg sondaży w wyborach przegrałby z p.Clintonową? Nie.
Dlatego, że nie może zostać prezydentem USA.

P. Cruz jest urodzony w kanadyjskiej prowincji Alberta. Rozpowszechnione w Polsce przekonanie, że prezydent USA musi urodzić się w Stanach, jest mylne. Konstytucja mówi, że musi być „urodzony jako naturalny obywatel” (natural born citizen). Jeśli urodził się na ziemi amerykańskiej, to OK – dlatego Amerykanki koniecznie pragną rodzić synów w Stanach, co dodaje grosiwa miejscowym położnikom. Oj, zapomniałem: przecież tow. Obama wprowadził obowiązkową bezpłatną „służbę zdrowia” – co oznacza, że obecnie stanowi to poważne obciążenia dla owej „służby”, której oczywiście nieustannie brakuje pieniędzy.

Tak nawiasem: najważniejszym punktem programu p.Cruza jest właśnie likwidacja tego szkaradzieństwa. Obiecuje to solennie na każdym spotkaniu. Jeśli człowiek nie urodził się w którymś ze stanów ani nawet na żadnym terytorium amerykańskim – choćby w jakiejś ambasadzie – to zaczynają się schody. Tu należy z pewnym zdumieniem odnotować, że ostatnio jakby zadziwiająco dużo kandydatów ma właśnie takie problemy. Np. p.Jan McCain, kontrkandydat p.Obamy, urodził się w Strefie Kanału Panamskiego – niby pod okupacją USA, ale…

Zupełnie jakby nagle zabrakło ludzi urodzonych w Stanach, a nadających się na prezydentów. A Sąd Najwyższy nigdy nie wydał wiążącej wykładni zwrotu natural born citizen. Czyżby jakieś siły forowały takich wątpliwych kandydatów, by w przyszłości mieć na nich haki?

Nie, to chyba mocno wątpliwa teoria spiskowa.

Takie problemy ma jednak, jak wiemy, JE Barack Hussein Obama. Przypomnijmy, że Jego matką była Amerykanka, ale ojcem – Kenijczyk, poddany JKM. Podaje, że urodził się w Honolulu – jednak wtedy każdemu, kto zgłosił urodzenie dziecka, wydawano taki certyfikat, obecnie przetwarzany jako akt urodzenia. Tymczasem jego babka uparcie twierdzi, że urodził się w Kenii – i istnieje nawet kenijski akt urodzenia (wygląda wiarygodnie, ale nie ma nazwiska lekarza przyjmującego poród). Kolejni gubernatorzy Hawajów z obydwu partyj odmawiają pokazania certyfikatu bez zgody zainteresowanego – a on… zgody nie udziela. Ten problem zniknie za 10 miesięcy. Natomiast p.Cruz…

Ojciec p.Cruza jest Kubańczykiem, matka – Amerykanką. Gdyby urodził się w USA, nie byłoby problemu. Niestety urodził się w Kanadzie – i co gorsza, na wszelki wypadek zrzekł się obywatelstwa kanadyjskiego. Skoro się zrzekł – to znaczy, że je chyba przy urodzeniu miał… Amerykanie są pragmatyczni. Do bycia senatorem z Teksasu to wystarcza. Ale jeśli zostanie kandydatem na prezydenta, to adwokackie harpie popierające Demokratów niewątpliwie zasieją tyle wątpliwości, że nie wygra.

Zresztą p.Donald Trump też delikatnie rozsiewa takie wiadomości – bo niedługo prawybory w Iowa, a tam p.Cruz idzie z nim łeb w łeb. Przy czym p.Trump mówi to bez agresji, z niezwykłą u siebie wręcz ojcowską troską w głosie – natomiast p.Cruz, poinformowany o tym, oświadczył, że każdy ma prawo zwrócić na to uwagę, a on bardzo szanuje p.Trumpa. Czyżby Panowie umówili się, że przegrany zostanie wiceprezydentem?

A ciekawe, czy wiceprezydent też musi być natural born American? Bo przecież w każdej chwili może potem zostać prezydentem. Jedno wydaje się pewne: jeśli ktoś wniesie pozew o uznanie, że p.Cruz nie może kandydować na prezydenta, senator Cruz będzie musiał wystąpić do Sądu Najwyższego o wiążącą wykładnię konstytucji w tym punkcie. Cóż – wygląda na to, że Republikanom pozostaje w ręku Trump. Po polsku „atut”…

REKLAMA