Brexit, czyli o odejściu katechona

REKLAMA

Hasło „Brexit” to idea-klucz swoistej rewolucji konserwatywnej o charakterze niepodległościowym i „suwerennicjonistycznym” (przepraszam za własny nowotwór słowny), którą posługują się angielscy konserwatyści i narodowa prawica. To sprzeciw wobec projektu Unii Europejskiej i wiążącego się z nią utopią eurosocjalizmu w imię państwa narodowego.

Brexit to idea łącząca wielu konserwatystów angielskich z polskimi, szczególnie ze środowiskami konserwatywno-liberalnymi. W Polsce idea ta budzi żywy entuzjazm, wedle prostego mechanizmu: skoro Anglicy twierdzą, że „poza Unią Europejską jest życie” i wychodzą z tego potworka, to zaraz za nimi mogą z tego europejskiego więzienia narodów wyjść inne państwa, z Polską na czele. Do rozumowania tego, pozornie logicznego, trzeba jednakże włożyć małą łyżeczkę dziegciu.

REKLAMA

Przyznam, że nie zachwyca mnie angielski Brexit, wykazuję wobec niego sceptycyzm, a wręcz boję się jego realizacji, choć – osobiście przyznam – nie bardzo wierzę, że w ogóle nastąpi. Siła „rynków” i anonimowych „inwestorów” dla brytyjskiego establishmentu zapewne okaże się większa niż wielomilionowych mas wyborców. Ale wróćmy do naszych baranów: dlaczego wykazuję bardzo zmitygowany zachwyt nad Brexitem? Dlatego, że ewentualne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej wcale nie spowoduje osłabienia i dezintegracji tego projektu, lecz przeciwnie – raczej należy uznać te ewentualne wydarzenia za jego wzmocnienie.

Unia Europejska stanowi uwieńczenie niemieckiego projektu Neuordnung, co po polsku moglibyśmy przetłumaczyć, chcąc oddać znaczenie tego terminu, określeniem „nowego uporządkowania” wielkiej przestrzeni kontynentu europejskiego. Po nieudanych zbrojnych próbach uporządkowania Europy, Niemcy podjęli decyzję, że zrobią to w sposób pokojowy, za pomocą „europejskiego rynku”, a potem dobudowanych do niego instytucji europejskich i prawa europejskiego. Zamiast czołgów Europę zjednoczy niemiecki przemysł maszynowy i chemiczny.

Niemcy od jakiś 150 lat żyją wizją stanięcia do walki o panowanie nad światem, ale zdali sobie już sprawę (co inteligentniejsi byli tego już świadomi po 1918 roku), że liczebnie jest ich zbyt mało, a ich gospodarka nie jest tak silna, aby być potęgą na miarę Stanów Zjednoczonych, Rosji, Chin czy Wielkiej Brytanii wraz z imperium kolonialnym. Dlatego Niemcy muszą podporządkować sobie, w tej czy w innej formie, Europę kontynentalną, aby wprząc jej potencjał demograficzny i gospodarczy do swojego projektu, zwanego przez nich mianem Wielkiej Przestrzeni (Großraum) lub Przestrzeni Gospodarczej (Wirtschaftsraum).

Niemieccy teoretycy zawsze uważali, że są w stanie podporządkować sobie państwa kontynentalne na zachód od Rosji w postaci Mitteleuropy, a także ujarzmić Francję. Niestety, projekt ten właśnie teraz im się udaje, gdyż Europa Wschodnia wpadła w ich ręce, a prezydent Francji – jak to orzekła trafnie Marine Le Pen – jest „tylko wicekanclerzem Niemiec”.

Problemem Niemiec zawsze była Anglia. Kiedyś posiadała kolonialne imperium i była poza ich zasięgiem, gdyż Niemcy nie posiadały dostatecznie wielkiej floty, a londyńskie City było zbyt silne, aby poddać się dominacji Zagłębia Ruhry. Dziś, w ewentualnym sojuszu z Francją, Wielka Brytania jest jeszcze zdolna skutecznie sprzeciwić się niemieckiej dominacji w UE (konkretnie w jej części zachodniej) i skutecznie zablokować niemiecką wolę „poszerzania” integracji, czyli budowy superpaństwa zdominowanego przez Berlin. Anglia stała się dziś, wewnątrz Unii Europejskiej, prawdziwym katechonem (siłą powstrzymującą) przed ostateczną realizacją planów Berlina, przed realizacją koncepcji, nad którą berlińscy sztabowcy główkowali, jak ją wcielić w życie, przez ostatnie 150 lat.

Właśnie dlatego ewentualny Brexit byłby nieszczęściem dla wszystkich tych Europejczyków, którzy nie mają ani brytyjskiego, ani niemieckiego paszportu. Bez Wielkiej Brytanii na kontynencie nie będzie już nikogo, kto powstrzymywałby dalsze procesy integracji politycznej i prawnej kontynentu. Po wyjściu z UE Londynu stolicą zjednoczonej Europy stałby się Berlin, nie posiadając już jakichkolwiek sił hamujących jego dominację, a Angela Merkel od razu mogłaby w Akwizgranie koronować się na Kaiserin zjednoczonego kontynentu, ogłaszając się nowym Karolem Wielkim.

Błąd polskich fascynatów Brexitu polega na tym, że wierzą, iż Brexit będzie ruchem numer jeden, po którym socjalistyczny unijny statek zaczną pośpiesznie opuszczać inne narody, aż dojdzie do „Polexitu”. Niestety, do opuszczenia przez Polskę UE nie dojdzie, gdyż nie ma u nas sił politycznych opowiadających się za takim rozwiązaniem. Kto będzie chciał Polskę wyprowadzić: PO Grzegorza Schetyny? Nowoczesna Ryszarda Petru? A może Jarosław Kaczyński, którego tragicznie zmarłemu Bratu popsuł się długopis przy podpisywaniu traktatu lizbońskiego?

Brexit oznacza ni mniej, ni więcej, że z Unii Europejskiej wystąpi ostatnia katechoniczna antyniemiecka siła i cały kontynent – od Lizbony po Tallin i Sofię – zostanie zdany na niemiecką dominację. Niemcy nie wypuszczą Polski z Unii Europejskiej i mają ku temu potężne narzędzia nacisku, poczynając od głębokiego uzależnienia ekonomicznego naszej gospodarki od niemieckiej, idąc przez należące do niemieckiego kapitału „niezależne” media polskojęzyczne, a kończąc na zwykłej agenturze w postaci poważnych sił politycznych idących na niemieckiej smyczy.

Na ewentualnym Brexicie straci także Wielka Brytania, która będzie musiała z zewnątrz bezczynnie przyglądać się, jak ostatnie gazety na kontynencie są wykupywanie przez niemieckie koncerny wydawnicze, a ostatnie fabryki – przez niemiecki kapitał. Zaraz potem odświeżony zostanie pomysł „armii europejskiej”, czyli – nazwijmy po imieniu – „Eurobundeswehry”. Jeśli chcemy zatrzymać projekt niemiecko-unijny, to trzeba UE wysadzić w powietrze przez powrót do idei Europy Narodów, a nie przez pojedyncze wymknięcie się Londynu z tego Groβraumu.

REKLAMA