Amerykańska klęska Waszczykowskiego. Zadziwiające ruchy ministra

REKLAMA

Czyli pozbawił polską dyplomację kontaktu z człowiekiem, który jako jedyny funkcjonował w otoczeniu obecnego prezydenta i był przy tym prawdziwym, a nie koniunkturalnym obrońcą polskiej racji stanu. Szczytem kompromitacji jest pretekst, z powodu którego Waszczykowski pozbył się Tyrmanda. Poszło o rzekomo antysemicki tekst człowieka, który sam pochodzi przecież z żydowskiej rodziny.

Zaskoczenie na Ukrainie

REKLAMA

Jednak wpadki przydarzają się ministrowi nie tylko za oceanem. „Nie widzę nic złego w tym, że Ukraina chce uczcić ludzi, którzy walczyli z komunistycznym reżimem. Zdarzył się wtedy epizod bratobójczej walki między Ukraińcami a Polakami, doszło do zbrodni wołyńskiej, ale to tylko część historii UPA, która ma również inne karty”.

To najczęściej ostatnio cytowana wypowiedź świeżo upieczonego ambasadora Polski na Ukrainie. Pomimo protestów środowisk kresowych, posłów z konstruktywnej opozycji oraz – trochę cichszego – wielu posłów i senatorów z partii rządzącej, minister Waszczykowski dopiął swego i obsadził Jana Piekłę na stanowisku ambasadora w Kijowie. Za tą kandydaturą podobno obstawali m.in. posłanka PiS Małgorzata Gosiewska i doradca ministra Przemysław Żurawski vel Grajewski. Kibicowała mu także „Gazeta Polska”.

Jan Piekło nie ma doświadczenia w dyplomacji. Przez większość swojej zawodowej kariery pracował jako niezależny dziennikarz, związany m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gazetą Wyborczą” i magazynem „Forum”. Od 2005 roku był dyrektorem wykonawczym Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej PAUCI, finansowanej przez rządową Amerykańską Agencję Rozwoju Międzynarodowego. Ten fakt wzbudził również wiele podejrzeń o powiązania fundacji z tajnymi służbami USA. Duszpasterz Kresowian, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, nominację Piekły podsumował tymi słowami:

„Taka decyzja ws. ambasadora na Ukrainie to przysłowiowy miód na serce dla nacjonalistów ukraińskich. A zarazem kolejne upokorzenie dla rodzin Polaków, Żydów i obywateli polskich innej narodowości, pomordowanych przez ludobójczą Ukraińską Powstańczą Armię”.

Ciężko się nie zgodzić, bo polski ambasador ma reprezentować poglądy i interesy Polski i Polaków, a nie kłaniać się władzom kraju przyjmującego. Po ostatnim Marszu Niepodległości, podczas którego kilku niezidentyfikowanych młodzieńców spaliło niebiesko-żółtą flagę, ambasada Ukrainy od razu wystosowała do naszego MSZ notę protestacyjną.

Pozoruje pracę

Oczywiście Waszczykowski pozbył się grupy szkodników z polskiej dyplomacji. Oto na początku roku temu niemiecki dziennik „Tageszeitung” opisał odwołanie dyrektor Instytutu Polskiego w Berlinie, Katarzyny Wielgi-Skolimowskiej.

Zdaniem dziennika, pani dyrektor realizowała „ambitny program kulturalny”, który nie spodobał się polskiemu MSZ i niecały rok przed upływem kontraktu panią dyrektor odwołano. Powodem miała być negatywna ocena pracy instytutu. Ministerstwo zarzuciło jej m.in. „poświęcanie zbyt dużej uwagi tematyce żydowskiej” – pisał „Tageszeitung”. To jest prawdziwie dobra zmiana. Problem polega na tym, że najczęściej jednak w MSZ zmiany są pozorowane albo wręcz fingowane. W dodatku Waszczykowski cały czas tłumaczy się z nich, jakby nie był ministrem polskiego rządu powstałego z odrzucenia poprzedniego, antypolskiego establishmentu, tylko ciągle częścią tego establishmentu.

Wiadomo, że gmach MSZ przesiąknięty jest od piwnic po dach wychowankami szkoły Geremka oraz skamielinami jeszcze komunistycznego pochodzenia, często o esbeckiej proweniencji. To oni przez ostatnie dwie dekady kształtowali polską dyplomację – szkodliwą i podmiotową. W połowie listopada minister publicznie zadeklarował, że chce ich wszystkich wywalić na dobre:

– My uważamy, że po 27 latach od rozpoczęcia transformacji ustrojowej zarówno wśród ambasadorów, jak i w gmachu MSZ jest czas na duży przegląd kadrowy, na przewietrzenie, mówiąc kolokwialnie. W tym czasie pojawiło się nowe pokolenie, które zasługuje na to, by być twarzą Polski – powiedział. Zapowiedział też zmiany w prawie, które pozwolą mu łatwiej pozbyć się starej kadry.

– Będziemy mogli łatwiej rozstać się z ludźmi, którzy mają na sumieniu grzechy starego reżimu. Będzie możliwość przeglądu kadr pod kątem ambicji, zaangażowania. Do MSZ w ciągu 27 lat w czasie różnych rządów przybywały fale ludzi, przychodzili ludzie z nominacji politycznych, z pewnych korporacji gospodarczych czy finansowych (…) potrzeba jest ludzi z determinacją, a nie tych, którzy chcą od ósmej do szesnastej przesiedzieć w gmachu i potem ewentualnie zasłużyć na miejsce w dyrekcji owoców miękkich w Brukseli, bo takich jest bardzo duża grupa – powiedział szef MSZ.

Niestety te zapowiedzi nie są jak na razie realizowane nawet w tak kluczowym kraju jak Stany Zjednoczone.

(autor: TOMASZ SOMMER, ADAM WOJTASIEWICZ)

REKLAMA