Wielomski: Samounicestwienie Adama Michnika

Wszędzie spotykam informacje o postępującym upadku „Gazety Wyborczej”. A to o zwijaniu jakiegoś działu lub filii, a to o spadku sprzedaży i próbach ratowania pisma przez zagranicznego finansistę – zwanego powszechnie, bo sam się tak lubi nazywać, „Filantropem” – a to o ratunku „GW” z publicznych pieniędzy przez prenumeratę pisma on-line dla pracowników i studentów UMK w Toruniu. Słowem: gdziekolwiek spojrzeć, tam kolejne sygnały, że zbliża się Dzień Sądu i „GW” skończy plajtą.

Na prawicy kolejne wiadomości o spadkach czytelnictwa pisma przyjmowane są zwykle z aplauzem i rzadko słychać głosy, że w związku z panowaniem PiS w mediach lepiej by było, aby zostało jakieś pozarządowe medium. Fakt, pismo to prawicy nigdy nie lubiło, więc prawica odpłaca się antypatią. Dotyczy to nawet tej „prawicy” pisowskiej, którą z „GW” dzielą sprawy personalne i kwestie drugorzędne, gdyż dam konia z rzędem temu, kto mi powie, czym tak na poważnie różni się „GW” od „GP”. Z mojego punktu widzenia to tylko dwa odłamy post-„Solidarności”, o jednym światopoglądzie i jednej linii politycznej w sprawach fundamentalnych.

Upadek „GW” zwykle łączony jest z końcem pewnego projektu politycznego, zwanego „III Rzecząpospolitą”, końcem epoki PO i Donalda Tuska oraz tych wszystkich partii, które swoje korzenie mają w Unii Demokratycznej i tym środowisku. Z poglądem tym stanowczo się nie zgadzam i uważam, że źródła są znacznie, ale to znacznie głębsze. Gdyby to była tylko kwestia rządzącej ekipy, to gazeta prosperowałaby w najlepsze, nawet bez rządowych reklam i zamówień pisma do urzędów. Gdyby każdy aktywista i sympatyk KOD-u kupił raz w tygodniu jeden egzemplarz gazety, to na ul. Czerskiej w Warszawie mieliby prosperity jak za najlepszych lat dziewięćdziesiątych. Opozycja antypisowska (ta z lewej strony) może przegrywać z partią Jarosława Kaczyńskiego w sondażach, ale to bardzo sfanatyzowany politycznie element, który dałby się posiekać, aby odsunąć od władzy Nieomylnego Prezesa. Mimo to ludzie ci nie kupują flagowego organu antypisowskiej opozycji. Dlaczego?
Wydaje mi się, że wiem, dlaczego tak się dzieje. Byłem ostatnio na Targach Książki Historycznej w Warszawie. Razem z żoną oglądamy sobie książki przy jednym ze stoisk wydawniczych, gdy koło nas przechodzi jakaś para w średnim wieku. Mijając nas, ona pokazuje jemu mijane stoiska prawicowych czy katolickich wydawców, komentując, że „po prawej stronie sprzedają jakieś kołtuństwo”. KOŁTUŃSTWO! Słowo-klucz, słowo-magiczne w środowisku czytelników „GW”!

Widziałem na własne oczy Adama Michnika – mojego imiennika zresztą – dwa razy w życiu. Pierwszy raz się nie liczy, gdyż minęliśmy się po prostu na ulicy i ledwo zdążyłem go poznać, a już go nie było. Drugie spotkanie było ciekawsze. Miało miejsce w jednej z warszawskich księgarń na Krakowskim Przedmieściu, koło Uniwersytetu, a mianowicie w „Prusie”. Było to pewnie z dziesięć lat temu, ale dobrze je pamiętam. Wszedłem do księgarni i zacząłem przeglądać książki w dziale filozoficznym. Nagle usłyszałem, że ktoś po drugiej stronie stołu rozmawia w charakterystyczny, dobrze mi znany sposób.

Znałem skądś ten głos. Podniosłem głowę i zobaczyłem Adama Michnika. Także oglądał książki – w dziale historycznym – równocześnie rozmawiając o nich i komentując je z kimś, kogo twarz nie była mi znana. Z ciekawością popatrzyłem, jak wybiera i ogląda książki. Od razu widać było, że to osoba czytająca i znająca się na książkach. Wraz ze swoim rozmówcą komentowali autorów i tytuły, o których słyszeli lub czytali, a o których nie, jakie są lub mogą być główne tezy etc. Po latach szczegół