Wielomski: Polska potrzebuje politycznego tsunami! Kto powinien reprezentować antysystemową prawicę?

REKLAMA

Bez wahania samodefiniuję się jako opozycjonista wobec rządów PiS i nieformalnego przywództwa nad Polską sprawowanego przez Jarosława Kaczyńskiego. I jako opozycjonista wobec PiS jako partii, Kaczyńskiego jako przywódcy, a populistyczno-socjalnego patriotyzmu jako doktryny, wyrażam głębokie zaniepokojenie stanem opozycji w Polsce.

Od wielu lat mamy w Polsce rodzaj „duopolu” w postaci PiS z jednej strony, a tzw. liberalnej opozycji z drugiej. Piszę „tzw.”, bowiem Grzegorz Schetyna czy nieznane mi osoby dowodzące Nowoczesną i KOD, których nazwisk nawet nie pamiętam, nie mają z liberalizmem nic wspólnego, chyba że z obyczajowym permisywizmem, co jest czymś innym. Mamy etatystyczno-europejską opozycję krytykującą „kaczyzm” z pozycji, które w klasycznej filozofii francuskiej określano mianem „libertynizmu”, i PiS prezentujący doktrynę etatystyczno-populistyczną. Mój problem – a domyślam się, że i większości Czytelników tego tekstu – polega na tym, że w ten duopol PiS – tzw. liberalizm nijak nie potrafię się wpisać, choć oczywiście z dwojga złego wolę pisowskie status quo w kwestiach obyczajowych od postulatów „aborcji na życzenie” starszych pań-feministek z czarnego protestu.

REKLAMA

Problemem polskiej sceny politycznej jest faktyczny brak opozycji antysystemowej z prawej strony. Jarosław Kaczyński nigdy nie ukrywał, że priorytetem jest dlań likwidacja opozycji z prawej strony, dlatego od wielu już lat dość skutecznie udaje prawicowca, gdy w rzeczywistości jest jedynie antykomunistą, co nie jest tym samym. Wszak socjalista z tradycji piłsudczykowskiej też może być antykomunistą. I jest to zresztą właśnie przypadek Kaczyńskiego. Duopol władzy PiS – tzw. liberałowie, zarówno polityczny, jak i medialny, bardzo starannie pracuje nad tym, aby do walki o rządy nie włączył się nikt i nic z prawej strony. Wszystkie siły duopolu łączą się więc w walce ze „skrajną prawicą” i „rosyjską agenturą”, czyli – przekładając te pojęcia z języka medialnego na polski – z eurosceptyczną, narodową, konserwatywną i wolnorynkową częścią sceny politycznej. Zawsze głosiłem i nadal podtrzymuję pogląd, że „każdy solidaruch jest taki sam”.

Rządy czy to PiS, czy to PO oznaczają dla Polskę katastrofę w innych miejscach, ale zawsze katastrofę. Polska potrzebuje zmian systemowych – od redefinicji polityki zagranicznej po odejście od redystrybucyjnej roli państwa – i żadna z partii przyznających się do tradycji solidarnościowych nie tylko nigdy ich nie dokona, ale jej liderom nawet nie przyjdzie do głowy, że coś mogłoby wyglądać inaczej. Wszyscy oni są zakochani we wspomnieniach po Marcu ’68, żyją legendami KOR i „Solidarności”, walki z „komuną” i z „Ruskimi”. Na tak intelektualnie zatrutej ziemi nic zdrowego nie wyrośnie. Jest to fakt empiryczny i czas przyjąć do wiadomości, że w tym obozie nie ma „mniejszego zła”, na które trzeba zagłosować, aby do władzy nie doszło „większe zło”.

Nie mam złudzeń. Jeśli przez Polskę nie przejdzie jakieś polityczne tsunami, to kolejne wybory samorządowe, a potem prezydenckie wygra zapewne ktoś z obozu solidarnościowego. Wszystko mi jedno kto, bo ci politycy różnią się od siebie tylko twarzami i nazwiskami. W wyborach prezydenckich, które zaczynają się powoli zbliżać, interesuje mnie tylko i wyłącznie wynik antysystemowego kandydata prawicowego, który będzie mógł pochwalić się brakiem w swoim CV epizodu przynależności do „Solidarności” i członkostwa/kombatanctwa w szeregach „demokratycznej opozycji”. Nawiasem mówiąc, to prędzej już zniosę, że był kiedyś tam członkiem nieboszczki PZPR. Jest to, przynajmniej dla mnie, stygmat, który nie pozostawia tak trwałego śladu na psychice.

I tutaj właśnie dochodzimy do kwestii kandydata prawicowej opozycji antysystemowej. Zwracam uwagę, że słowo „kandydat” napisałem w liczbie pojedynczej. Mogę to słowo wyboldować, podkreślić lub napisać wielkimi literami i wybrać dlań większą czcionkę. Najbardziej obawiam się bowiem tego, że zamiast kandydata pojawią się nam kandydaci, czyli będziemy mieli do czynienia z liczbą mnogą, a mówiąc wprost: z prawdziwym wysypem prawicowych i antysystemowych kandydatów. Każdy z nich będzie nam tłumaczył, że startuje, bo musiał (pamiętamy słynne „nie chcem, ale muszem”?); będą nam wmawiali, że to nic, iż głosy prawicy się podzielą, gdyż wybory prezydenckie to taki konkurs, aby każda z sił politycznych mogła zobaczyć swoją moc, aby dzięki temu „wyłonić naturalnego lidera prawicy, wokół którego powstanie wspólna prawicowa lista wyborcza do Sejmu” etc. Bajki. Żyję już na tyle długo, że widziałem te gierki już kilka razy. Po każdym „wyłanianiu naturalnego lidera prawicy” opozycja prawicowa jest jeszcze bardziej skłócona i podzielona niż przed dziełem „wyłaniania”.

Jestem zdania, że polska antysystemowa prawica musi wyłonić jednego i tylko jednego, „ekumenicznego” kandydata. Jeśli poszczególni liderzy nie będą mogli się dogadać, to niech go wylosują lub zagrają w rosyjską ruletkę. W tym ostatnim przypadku będziemy mieli absolutną pewność, że kandydat naprawdę zostanie jeden. Jeden żywy. Ten kandydat „ekumeniczny” musi przekroczyć minimalną granicę 5% poparcia (co przy jednym kandydacie jest osiągalne w cuglach) i stworzyć narodowo-konserwatywno-liberalną listę, którą wprowadzi do przyszłego Sejmu, aby drużyna ta zasiadła w ławach sejmowych na prawo od PiS. No, a potem będzie trzeba spokojnie czekać, aż PiS zacznie podupadać, aż powinie mu się noga, aby zadać tej socjalno-populistycznej formacji prawdziwy – jak mawiają Francuzi – coup de grâce.

Jeśli prawica nie porozumie się, nie wyłoni jednego „ekumenicznego” kandydata, to macham na prawicę ręką. Nie będę pasjonował się sporami eks-kandydatów, z których jeden dostał 0,3%, a drugi 0,9% głosów, o to, który z nich ma przewodzić prawicy i ją „jednoczyć” wokół własnej osoby.

REKLAMA