Prosta recepta na uzdrowienie lecznictwa

REKLAMA

Od kilku tygodni tematem numer 1 jest w naszym kraju problem dalszego funkcjonowania lecznictwa. Protesty środowisk medycznych i ich żądania radykalnych podwyżek płac, poparte spełniającą się już groźbą wyjazdu na Zachód, podzieliły nie tylko społeczeństwo, ale i najwyższe władze państwowe.

Jedyną odpowiedzią tych ostatnich – sądząc po propozycjach przedstawionych przez ministra Zbigniewa Religę – jest dalsze zwiększenie obciążeń podatkowych i parapodatkowych. Wychowani na socjalistycznej ekonomii urzędnicy nie biorą pod uwagę krzywej Laffera, której wierzchołek już dawno został w Polsce przekroczony. Dalsze zwiększanie obciążeń spowoduje spadek realnych wpływów do budżetu i jeśli nawet tzw. służba zdrowia dostanie ich teraz więcej, stanie się to kosztem innych działów „sfery budżetowej”. Wkrótce propozycje te staną się przedmiotem dawno zapowiadanej, odłożonej z racji wizyty Papieża, debaty sejmowej. Znając jednak programy zasiadających w parlamencie ugrupowań, debata ta sprowadzi się do tego, aby uzgodnić, na którą z grup społecznych obciążenia te nałożyć, zaś wspólną mantrą wszystkich dyskutantów będzie „troska o ubogich i słabych”.

REKLAMA

Tymczasem problem jest prosty do rozwiązania, praktycznie od zaraz, nawet bez zmiany obowiązujących w naszym kraju eurosocjalistycznych założeń ustrojowych. Otóż
usługi medyczne należy podzielić na dwie umowne grupy – lecznictwo podstawowe i specjalistyczne. Podział ten z grubsza odpowiada tzw. lecznictwu otwartemu (przychodnie, ambulatoria) i zamkniętemu (szpitale, kliniki). Jeśli chodzi o to pierwsze, wprowadzić należy od razu jego urynkowienie i pełną odpłatność za świadczone w nim usługi, tak samo jak bez najmniejszego szemrania płaci się dziś za wizyty u fryzjera lub w warsztacie samochodowym. Tych, którzy w tym momencie zakrzykną, że „ich na to nie stać”, niech przekona następujące wyliczenie: oto wizyta u lekarza w przychodni kosztuje 30 zł. Lekarz ów pracuje przez dwadzieścia dni w miesiącu, pięć godzin dziennie i przyjmuje jedynie trzech pacjentów na godzinę. Jest więc wypoczęty i zrelaksowany, może każdemu poświęcić wystarczającą ilość czasu. A ile zarobi? 30 zł x 3 pacjentów x 5 godz. x 20 dni = 9 000 zł miesięcznie. Niech z tego zapłaci 500 zł za wynajęcie gabinetu (na 5 godzin dziennie), 2 500 zł brutto pielęgniarce (prowadzącej zarazem kartotekę pacjentów i sprawy papierowe), 500 zł dla biura rachunkowego za prowadzenie księgowości oraz składki ZUS, w przypadku osób prowadzących samodzielną działalność gospodarczą wynoszące dziś 770 zł miesięcznie oraz 510 zł za pielęgniarkę (tzw. część pracodawcy). Zostanie mu 4 220 zł, od których, według dzisiejszej 19% stawki liniowej, zapłaci ok. 800 zł podatku dochodowego. Do kieszeni dostanie więc 3 420 zł miesięcznie, przypominam, za pięć godzin pracy dziennie. Zarobki pielęgniarki/asystentki wyniosą w takim przypadku: 2 500 zł minus 450 zł ZUS minus 330 zł podatek dochodowy (zawierający składkę NFZ) – czyli 1 720 zł „na rękę”. Za pięć godzin pracy, przy dzisiejszych wysokich obciążeniach podatkowych. A gdyby tak podatek obniżyć do 10%, a ZUS, jak w Anglii, do 7,5% – plus dobrowolne ubezpieczenie dodatkowe, jak proponował niedawno dr Gwiazdowski? Każdemu wolno marzyć…

Powyższe wyliczenie ma charakter ogólny. W praktyce wystąpi bowiem zróżnicowanie stawek – lekarze „podstawowi”, z których usług korzystamy częściej, będą jeszcze tańsi, specjaliści, zwłaszcza renomowani – drożsi. A ile dziś kosztuje prywatna wizyta u specjalisty? Paradoksalnie, usługi medyczne staną się więc bardziej dostępne, co powinno ucieszyć miłośników dzisiejszej konstytucji. Znikną również kolejki hipochondryków i symulantów (wynagrodzenia za czas zwolnień lekarskich, tzw. zasiłki chorobowe, nie są pokrywane przez NFZ, lecz ze składek ZUS – z „drobnym” zastrzeżeniem, że za pierwsze 35 dni zwolnienia płaci… pracodawca). Nie będzie „lekarzy pierwszego kontaktu” i „porad” polegających na wypisaniu skierowania do specjalisty – każdy będzie mógł iść do dowolnego wybranego sobie w danej chwili lekarza i zmienić go tak, jak zmienia dziś piekarza lub hydraulika, jeśli nie jest zadowolony z ich cen i jakości usług. I podobnie jak państwo uznaje za ważne i prawnie skuteczne małżeństwo, zawarte przed duchownym jakiegokolwiek z zarejestrowanych w Polsce związków wyznaniowych, tak samo ZUS musi uznać za ważne i skuteczne zwolnienie lekarskie udzielone przez każdego lekarza dopuszczonego w naszym kraju do praktyki medycznej. A jeśli stwierdzi, że ktoś tego prawa nadużywa – jak np. urzędnicy stanu cywilnego bodajże z Koszalina, którzy firmowali „lewe” małżeństwa Wietnamczyków z Polkami – niech udowodni mu oszustwo.

Innego finansowania wymagać będzie lecznictwo zamknięte – szpitalne i specjalistyczne. Tu nie obędzie się bez ubezpieczeń. Niech będą one nawet, zgodnie ze wspomnianymi „pryncypiami ustrojowymi”, przymusowe – analogicznie jak wygląda to dziś np. z ubezpieczeniem OC dla posiadaczy samochodów. Ubezpieczenia te są obowiązkowe, ubezpieczyciela można jednak wybrać dowolnie i konkurują oni ze sobą. Nikt też przy zdrowych zmysłach nie każe ubezpieczonemu np. w „Warcie” czy „Polisie” płacić swojemu ubezpieczycielowi za pośrednictwem PZU itp. „narodowego” ubezpieczyciela. Tymczasem dziś ubezpieczenie zdrowotne płacimy jednemu państwowemu monopoliście, jakim jest NFZ, za pośrednictwem innego monopolisty – ZUS-u. Jednak w myśl przyjętego na wstępie założenia niezmieniania „pryncypiów ustrojowych” ZUS funkcjonowałby dalej, tyle że bez pobierania składek NFZ; ta zaś niezwykle droga i zbiurokratyzowana instytucja zostałaby po prostu zlikwidowana.

Ile będzie kosztować takie ubezpieczenie i czy przeciętnego Kowalskiego będzie na to stać? Otóż z pewnością nie będzie ono droższe niż wspomniane ubezpieczenie OC samochodu. Dla przykładu: za ok. 500-600 zł rocznie działające dziś na rynku koncesjonowane przez państwo firmy ubezpieczeniowe oferują swoją odpowiedzialność do kwoty 300 tys. euro. A przecież ubezpieczających swoje zdrowie będzie co najmniej kilkakrotnie więcej niż ubezpieczających samochody, co w warunkach konkurencji musi prowadzić do obniżenia składek.

Czy zapadnięcie na chorobę wymagającą drogiej operacji o koszcie rzędu 100 tys. zł (np. nowotworową) zdarza się statystycznie o wiele częściej niż wypadek drogowy i wyrządzenie komuś szkody? Innym wskaźnikiem niech będzie tzw. ubezpieczenie na życie i od następstw nieszczęśliwych wypadków. W chwili obecnej np. PZU za kwartalną składkę 90 zł (czyli 360 zł rocznie) oferuje 6 tys. zł na wypadek śmierci (plus 20-100% tej kwoty na wypadek śmierci osób bliskich), 12 tys. zł w razie zgonu wskutek nieszczęśliwego wypadku i 24 tys. zł za 100% trwałego uszczerbku na zdrowiu. Warto zauważyć, że w chwili obecnej pracownik dostający co miesiąc „na rękę” 1 300 zł, rocznie płaci na NFZ ok. 1 400 zł!

Oczywiście w praktyce funkcjonować będą różne pakiety ubezpieczeń – np. obejmujące także leczenie ambulatoryjne, ze zniżkami za „bezszkodowość”, czyli za nieprzekroczenie pewnego limitu świadczeń w ciągu danego roku (będzie to zniechęcało do korzystania ze szpitala przy pierwszym kichnięciu), pakiety rodzinne, firmowe… A jeśli ktoś będzie wyjątkowo chorowity i zniżki nie będą mu przysługiwać? Cóż, człowiek mniej zdolny również skazany jest na cięższe i gorzej płatne prace, mniej urodziwa dziewczyna – na mniejszy wybór adoratorów itd. Czy komukolwiek przychodzi do głowy winić za to rząd lub „system”? Otwiera się tu natomiast pole do popisu dla wszelkich organizacji charytatywnych i filantropów, „orkiestr” itp. przedsięwzięć – aby np. zbierać środki na zakup takich ubezpieczeń dla ubogich i bezdomnych. Rzecz jasna, dzisiejszym emerytom, którzy całe życie płacili składki na państwowe ubezpieczenie zdrowotne, wszelkie usługi medyczne winno refundować państwo (np. poprzez wykup wyżej wspomnianych ubezpieczeń obejmujących także leczenie ambulatoryjne). Będą to jednak z pewnością wydatki o wiele mniejsze niż te, które budżet musi ponosić dzisiaj, i – co ważniejsze – stale malejące. Warto przy tym zauważyć, że dzisiejsze propozycje ministra Religi – obok kierowców (wzrośnie OC) – szczególnie dotkną tę właśnie grupę obywateli. Problemy służby zdrowia to nie tylko kwestia jej bieżącego i przyszłego finansowania, lecz również tzw. zaszłości, wśród których kwestią najważniejszą wydaje się zadłużenie szpitali.

Otóż szpitale takie należy po prostu wystawić na sprzedaż (czyli sprywatyzować – koniecznie z licytacji), a ich nabywca będzie musiał owe długi pokryć. Szpitale niezadłużone będą miały swobodę wyboru formy prawnej – mogą być prywatne, państwowe, samorządowe i jakie tylko zechcą. Kwestię, jak ograniczyć prawo do udziału w licytacjach np. dyrektorom zadłużonych szpitali tak, by nie nagradzać niegospodarności, należy zostawić inwencji ustawodawców.

Jak widać, system lecznictwa w Polsce można postawić na nogi bez wielkiego trudu. Nawet w warunkach obowiązujących dzisiaj wysokich obciążeń podatkowych i ZUS-u jest on w stanie funkcjonować na normalnych, rynkowych zasadach. Trzeba tylko politycznej woli – a przede wszystkim odwagi – by nie dać się zastraszyć krzykom i lamentom rzeczników „biednych i słabych”, w rzeczywistości broniących tysięcy zbędnych urzędniczych posad i przestrzeni dla politycznych łupów.

REKLAMA