Kapitulacja jak zwykle

REKLAMA

A miało być tak pięknie! W ramach rewolucji patriotyczno – narodowej, organicznie związanej z budową IV Rzeczpospolitej, mieliśmy walczyć o „silną Polskę w silnej Europie”. Niestety walczymy raczej o… „gadającą Polskę w socjalistycznej Europie”. Refleksja o „gadającej Polsce” naszła mnie po usłyszeniu, że rząd naszego kraju nie ma już nic przeciwko nadzorowi OBWE nad przebiegiem najbliższych wyborów parlamentarnych. Mimo że wiele krajów świata godzi się na nadzór OBWE, to sama kwestia kontroli ze strony ponadpaństwowej organizacji musi wydać się podejrzana każdemu, kto ocenia politykę w kategoriach klasycznych. Poprzez „kategorie klasyczne” rozumiem tu absolutną suwerenność wewnętrzną państwa, czyli jego prawo do urządzania na własnym terytorium instytucji i prawodawstwa wedle własnych poglądów i koncepcji, z pominięciem tzw. osób trzecich, czyli podmiotów stojących na zewnątrz tegoż państwa.

Czym jest zgoda na nadzór wyborów przez OBWE? Jest to nic innego jak uznanie przez suwerenne państwo, że istnieje jakaś ponadnarodowa instytucja, która posiada prawo wyrokowania, czy przeprowadzane w suwerennym państwie wybory miały charakter dostatecznie demokratyczny i odbyły się wedle jakiś abstrakcyjnych europejskich „standardów”, czy też nie. Zwracam w tym miejscu uwagę, że to, czy w danym kraju jest demokracja, czy odbywają się tu wybory i czy spełniają one jakieś europejskie standardy, jest wyłącznie wewnętrzną sprawą państwa, które decyduje się ufundować sobie ustrój demokratyczny i bawić się w „suwerenność ludu”, wraz z towarzyszącą temu ustrojowi demagogią. Są kraje, które mogą nie chcieć demokracji i mają do tego prawo; są takie, które mają demokrację, ale inaczej widzą „demokratyczne standardy” i także mają prawo widzieć je inaczej. Prawo kontroli ważności wyborów przez OBWE jest niczym innym jak uznaniem wyższości jakichś abstrakcyjnych „demokratycznych standardów” nad miejscowym obyczajem i poglądem na politykę.

REKLAMA

Nie ukrywam przeto, że z dużym niesmakiem przyjąłem kapitulację polskiego rządu przed eurodyktatem formułowanym przez OBWE, która domagała się prawa do weryfikacji naszych, polskich wyborów. Co gorsza, dyktat ten został przyjęty w sytuacji dla polskiego rządu wyjątkowo niewygodnej. Gdyby bowiem rząd zapowiedział od razu, że „nie mamy nic przeciwko temu, aby OBWE przyjechała skontrolować nasze wybory”, to jeszcze jakoś by to uszło – ot, zwykła praktyka III RP, która – używając określeń Jarosława Kaczyńskiego – polegała na „kłanianiu się w pas” przed Unią Europejską. Katastrofą jest to, że rząd najpierw zapowiedział, iż tego europejskiego czambułu obserwatorów do Polski nie wpuści – gdyż nie ulegnie naciskom Vaclava Havla i jego kolegom z (polskiej) Partii Demokratycznej – a potem uległ i wpuścił. Tym samym polski rząd najpierw pokazał siłę i pięść, a potem dramatyczną wręcz słabość. I nic tu nie pomogą eksplikacje Pani Minister Fotygi, że OBWE zmieniła treść pisma z żądaniem prawa do cenzurowania polskich wyborów z ultymatywnego na bardziej układny. Fakt jest faktem. Polski rząd najpierw pokazał siłę, ryknął jak lew, a jak usłyszał ryknięcie europejskich tygrysów, to od razu spuścił grzywę po sobie, podniósł do góry łapki i zakrzyknął: „Hitler kaput!”.

Te podniesione do góry ręce Minister Fotygi stanowią zapewne preludium do kapitulacji na całej linii przy okazji podpisywania traktatu europejskiego, czyli swoistego politycznego zombi Konstytucji dla Europy. Na ostatnim szczycie europejskim polska dyplomacja przełknęła przecież spektakularną porażkę, której istoty nie odrobią pijarowskie sztuczki Jarosława Kaczyńskiego, dzięki którym katastrofa przeistoczyła się w spektakularne (medialne) zwycięstwo. Miarą robienia sobie kpin z polskiego rządu jest ostentacyjne wyśmianie przez eurokratów i Angelę Merkel naszych roszczeń do tzw. mechanizmu z Joaniny, który podobno wynegocjowaliśmy, a który nigdzie nie został zapisany. Ale powtarzam: żadne spektakularne tricki marketingowe nie są w stanie zmienić oczywistego faktu: Polska zaakceptowała to, co zaakceptowane być nie może, czyli zasadę, że państwo może zostać przegłosowane i zmuszone do realizacji polityki, którą uważa za niekorzystną dla siebie. Po przyjęciu tej zasady wszelkie spory o procedury liczenia głosów – czy to poprzez pierwiastek, czy systemy nicejskie – mają znaczenie drugorzędne wobec bezdyskusyjnego faktu przyjęcia zasady, której suwerenne państwo przyjąć nie może.
Skoro podpisanie traktatu unijnego ma nastąpić na dwa dni przed wyborami, to możemy domniemywać, że dojdzie do kolejnego medialnego show: najpierw nasze wielkie i głośne „NIE!” – aby elektorat zobaczył, jak PiS broni polskiego interesu narodowego; potem będzie eskalacja tego „NIE!”, dramatyczna, trzymająca w napięciu noc, a potem kapitulacja i podpisanie nowego traktatu na trzy minuty przed zakończeniem obrad. Pijarowcy PiS przedstawią nam rano tę kapitulację jako „zwycięstwo rządu Jarosława Kaczyńskiego”, który przez 10 godzin samotnie stawiał czoło eurokratom. Niestety w wyniku takiego zabiegu kapitulacja i porażka wcale nie przekształci się w zwycięstwo, chyba że w znaczeniu Jacquesa Bainville’a, który pisał, że „wszystkie zwycięstwa rządów demokratycznych to zwycięstwa wyborcze”.

Daj mi, Panie Boże, abym się mylił i aby kapitulacja polskiego rządu przed OBWE nie była preludium do katastrofy na kolejnym szczycie unijnym. Jeśli skapitulujemy przed traktatem unijnym, to już tylko Pan Bóg będzie mógł Polsce pomóc.

REKLAMA