Osaczeni przez drapieżnego fiskusa

REKLAMA

Przez dziewięć miesięcy para amerykańskich 60-latków mężnie stawiała czoła całej bezdusznej machinie najpotężniejszego aparatu skarbowego na świecie. – Ktoś musi powstrzymać tych przestępców! – twierdzili Elaine i Ed Brownowie i nie zamierzali zapłacić ani centa z dwumilionowego haraczu, jakiego bezprawnie zażądano od ich dochodów. Jednak na początku października ich twierdza padła i oboje wylądowali w więzieniu.

Helena (Elaine) Alicja byłą wziętą dentystką. Jej mąż Edward Ludwik pracował jako tępiciel zarazków, mikrobów i gryzoni w małym miasteczku West Lebanon w stanie New Hampshire. Niestety, był specjalistą jedynie od niewielkich szkodników. Ten najpotężniejszy – fiskus – sam zaatakował. Wyliczył, że Brownowie są mu winni blisko 2 miliony dolarów tytułem nie zapłaconych podatków dochodowych z lat 1996-2006.

REKLAMA

Całą sprawa zaczęła się na początku lat 90. ubiegłego wieku. Ilekroć kazano im płacić podatki, Brownowie zgrzytali zębami. Jakby bowiem nie liczyli, na kartce czy w komputerze, finansowy głodomór zawsze domagał się więcej. Wreszcie w 1994 roku Ed i Elaine postanowili bliżej przyjrzeć się jego żądaniom. Zasiedli za stołem, na którym leżała sterta wszelakich rachunków, zaświadczeń o dochodach, pism i świstków od fiskusa – coraz natarczywiej ponaglającego do uregulowania należności. Przekopując się przez sterty papierów, małżonkowie doszli do wniosku, że płacą za dużo. Owszem, mogą dawać forsę na podatki lokalne, niezbędne do normalnego funkcjonowania miasta. Na policję, straż pożarną, utrzymanie dróg, a nawet i publicznej oświaty, choć mocno sarkali, że we współczesnych szkołach „coraz bardziej plenią się homoseksualiści i zwolennicy komunizmu”.

Brownowie odkryli jednak, że nie istnieje żadna podstawa prawna uzasadniająca podatek dochodowy (income tax). A Konstytucja Stanów Zjednoczonych, będąca abecadłem praw i obowiązków obywatelskich, nie wspomina o nim ani słowem. Co prawda XVI Poprawka z 1913 roku daje Kongresowi możliwość nakładania i ściągania tego podatku, ale amerykańscy konstytucjonaliści wciąż spierają się, czy została ona poprawnie ratyfikowana.

Narodził się więc dylemat: płacić ten bezprawny haracz czy też go nie płacić? Brownowie wystosowali więc grzeczne zapytanie do Internal Revenue Service (odpowiednik naszego Urzędu Skarbowego) o podanie podstawy prawnej, na mocy której pobierany jest ów podatek. Arogancja łączy urzędników na całym świecie, toteż pismo Brownów oczywiście kompletnie zignorowano. Nie mogąc się jednak doczekać odpowiedzi, małżonkowie postanowili odpłacić pięknym za nadobne. Postanowili nie płacić podatku dochodowego, dopóki IRS wreszcie nie udzieli im wystarczających wyjaśnień. Jak przyznaje sam Ed, na początku było tego jakieś 16.700 dolarów miesięcznie. Do dzisiaj wraz z odsetkami „zaległości” małżonków urosły do 1,9 miliona dolarów.

Przez jedenaście lat żyło się im w spokoju. Oni nie płacili ani centa, a skarbówka niczego od nich nie chciała. IRS nie dawał znaków życia, nie słał ponagleń, upomnień. Aż do pewnego poranka w 2004 roku, kiedy to o 7.30 rano do ich mieszkania wdarło się 20 uzbrojonych agentów policji finansowej. Tę uzbrojoną zgraję wspierali funkcjonariusze policji stanowej, snajper, dwaj sędziowie federalni oraz kilku uzbrojonych „przedstawicieli władzy”. Celem zajazdu był komputer dentystki Heleny, a raczej „zabezpieczenie” jego twardego dysku.

W styczniu 2007 roku Ed Brown został zatrzymany i postawiony przed sądem za odmowę płacenia podatków. Ostatecznie wysunięto przeciwko niemu 17 zarzutów, w tym unikanie płacenia podatku dochodowego, konspirację i temu podobne przestępstwa skarbowe. Za niektóre z nich grozi kara nawet 5 lat więzienia.

Początkowo Ed próbował zastosować swoją linię obrony, opartą na braku podstaw prawnych, z których wynikałby obowiązek płacenia podatku. Zadeklarował, że jeśli sąd mu takie przedstawi, to zapłaci zaległe należności wraz z wszystkimi odsetkami. Oczywiście sędzia Stefan McAuliffe nie znalazł żadnego paragrafu prawnego, a na dodatek odmówił mu także prawa do obrony. Pouczył przy tym ławę przysięgłych, w jaki sposób ma interpretować prawo i rozstrzygać sprawę. Ed uznał więc, że nie ma szans na uczciwy proces w sądzie, który ignoruje prawo, odmawia oskarżonemu prawa do obrony i nie pozwala powoływać się na konstytucję Stanów Zjednoczonych. Poszedł do domu i nie pojawił się więcej na sali rozpraw. Po kilku dniach spróbował polubownie załatwić sprawę. Zgodził się zapłacić zaległy podatek pod warunkiem, że sąd pozwoli mu przedstawić swoją obronę przed ławą przysięgłych. Sąd odmówił.
Rozprawa odbyła się zaocznie. 18 stycznia 2007 roku małżonkowie zostali uznani za winnych unikania podatku dochodowego. A w kwietniu wlepiono im po 5 lat i jednym kwartale odsiadki w zakładach karnych. Eda nie było na rozprawie – już wcześniej zabarykadował się w swoim wiejskim domku. Jego żona była obecna na rozprawie, ale wypuszczono ją za kaucją. Z elektroniczną obrożą pozwalającą na jej lokalizację pojechała do syna mieszkającego w sąsiednim stanie, lecz rychło dołączyła do męża.

Tymczasem prokuratura skonfiskowała prawie cały ich majątek – dom w mieście i gabinet dentystyczny. Pozostała wiejska działka w Plainfield. 65-letni Ed Brown postanowił, że nie da się aresztować i nie będzie spędzał reszty życia w więzieniu. Nie zrobił przecież nic, co uzasadniałoby posłanie go za kraty. – Jestem człowiekiem honoru. Nie kłamię, nie oszukuję, nie kradnę, nie popełniam przestępstw. Nigdy nie stanę się niewolnikiem drugiego człowieka – zapowiedział i postanowił bronić się przed władzami federalnymi w Plainfield. Warto było to robić chociażby ze względu na innych ludzi – podatników, zaszczuwanych i zmuszanych przez urzędników skarbowych do oddawania uczciwie zarobionych pieniędzy. – Ktoś kiedyś musi powstrzymać tych przestępców! – powiedział Ed, odgrażając się przy tym, że atak na jego dom skończy się „rozlewem krwi”.

Jak zapowiedział, tak też zrobił. Zwiózł furgon amunicji i materiałów wybuchowych. Uzbroił się w karabiny i fuzje. W ogrodzie i przed gankiem pozastawiał miny i pułapki. Piwnicę zapełniły konserwy i kanistry z wodą. I od stycznia zabarykadował się w środku. Ponieważ władze odcięły dostawy prądu, uruchomił siłownię wiatrową i baterie słoneczne. Zerwano także linię telefoniczną, ale życzliwi podarowali Brownom telefony komórkowe. Żeby mieć kontakt ze światem, Ed uruchomił w internecie własny blog. Przez dziewięć miesięcy dziarscy emeryci żyli niczym pionierzy otoczeni na prerii przez dzikich Indian czy jak chrześcijanie broniący się w cytadeli przed nawałą jakichś Turczynów lub innych bisurmanów. Od czasu do czasu Ed wychodził przed drzwi i doglądał drzewek owocowych – zawsze dzierżąc w rękach kałacha AK-47 i z pistoletem zatkniętym za pasek. Jego żona w jadalni zorganizowała prowizoryczne ambulatorium stomatologiczne. Podręczny pistolecik leżał tuż obok okularów do czytania.
Do demonstracji siły doszło na początku czerwca. Któregoś wczesnego ranka przed 110-akrową posiadłością w Plainfield, w hrabstwie Sullivan, zaroiło się od uzbrojonych po zęby stanowych policjantów i agentów federalnych. Pół setki chłopa. Ze zgrzytem gąsienic główną uliczką mieściny podjechał w stronę domu Brownów nawet transporter opancerzony. A nad domem, na wysokości 5000 stóp podobno pojawił się helikopter. Do szturmu jednak nie doszło. Jedyną ofiarą był pies, z którym sąsiad Brownów wyszedł na poranny spacer. Spłoszony hukiem czworonóg zerwał się ze smyczy i czmychnął w nieznane. Uganiano się za nim dobrych kilkanaście godzin.
Sprawa nabrała pewnego rozgłosu i przed domem Eda i Elain z dnia na dzień przybywało zwolenników. Kogóż tam nie było? Aktywiści ruchów pacyfistycznych, ale i członkowie milicji obywatelskich, na przykład randżersi ze Strażników Konstytucji Amerykańskiej. Od aktywistów Ruchu Wolności od Faszyzmu (grupa przekonanych, że federalny rząd nakłada na obywateli nielegalne podatki) po członków Komisji Badającej Działalność Antyamerykańską, tropiących elementy kryminalne w waszyngtońskiej administracji. Nieliczni dźwigali pod pachami egzemplarze Biblii, ale większość fuzje, karabiny i jakieś obrzyny. Tygodniami koczowali w bojowych nastrojach pomiędzy domem Brownów a kordonem służb porządkowych. Rozwiesili transparenty: „Nie zabijajcie Brownów w imię pieniędzy” i czekali na szturm funkcjonariuszy szeryfa, komorników, a być może agentów federalnych.
Obficie i kwieciście lżono się słownie, ale krew się nie polała. Od czasów strzelaniny w Ruby Ridge w 1992 roku, a zwłaszcza rzezi w Waco (rok później), amerykański Departament Sprawiedliwości wprowadził bowiem nowe reguły postępowania funkcjonariuszy w takich przypadkach. Zamiast szturmów za wszelką cenę, obecnie zaleca się cierpliwość. Federalni nie ulegli nawet naciskom liderów miejscowej społeczności – żądających wręcz, by siłą powstrzymać napływ zwolenników małżeństwa. Owszem, doszło do sporadycznych wystrzałów w powietrze, ale postanowiono Brownów znużyć długotrwałością oblężenia, nękano aresztowaniami ich sympatyków, wreszcie postawiono na podstęp.

Wieczorem w czwartek 4 października twierdza państwa Brownów została zdobyta. Rolę „konia trojańskiego” odegrali dwaj agenci federalni. Podszyli się oni pod zwolenników małżonków, dostarczających im żywność. Zostali wpuszczeni do środka domu. W chwili gdy otwierano drzwi, chmara pomocników szeryfa rzuciła się przez żywopłot i aresztowała staruszków. Aż dziw, że nikt nie został ranny.

– Zaprosili nas do środka, my wyprosiliśmy ich na zewnątrz – śmiał się ze swej przebiegłości szeryf Stefcio Monier. W samym budynku i na podwórku odkryto pokaźny skład ładunków wybuchowych. Policja skonfiskowała także broń i amunicję. Helena Brown odsiedzi swój 63-miesięczny wyrok w federalnym zakładzie karnym w Danbury, lekkim więzieniu dla kobiet w stanie Connecticut. Jej mąż Edzio wylądował zaś w dalekim stanie Ohio, w więzieniu w Elkton.

REKLAMA