Wizyta Obamy jak spęd z czasów komuny

REKLAMA

Przyznam, że z dużym niesmakiem oglądałem zarówno przygotowania, jak i przebieg wizyty Baracka Obamy w Warszawie. Z punktu widzenia politycznego wizyta ta zupełnie niczemu nie służyła. Było to zresztą wiadome znacznie wcześniej. Amerykański prezydent przyjechał do Polski nie po to, aby cokolwiek omówić, ustalić czy podpisać, lecz wyłącznie po to, aby pokazać się w tej części Europy. Obama nigdy nie ukrywał, że ta część świata go nie interesuje, ponieważ – w odróżnieniu od neokonów amerykańskich – nie jest politykiem antyrosyjskim. Nie ma zresztą pieniędzy na agresywną politykę międzynarodową. Wielkie programy socjalne w Stanach Zjednoczonych oraz gigantyczny deficyt budżetowy, który zbudował swoją socjalistyczną polityką gospodarczą, spowodowały, że Ameryki nie stać już na prowadzenie konfliktu z Rosją i inwestowanie w swoich antyrosyjskich sojuszników w Europie Wschodniej.

Niewiele się to zmieni w przyszłości – następca Obamy będzie skazany na podobną politykę. Bankrutujące imperium musi ograniczyć swoją aktywność międzynarodową, nawet jeśli przewodzić by mu mieli neokonserwatyści. Opcja proamerykańska trwale zbankrutowała – i to w sensie dosłownym, jak i w przenośni.

REKLAMA

W tej sytuacji wizyta Obamy mogła mieć charakter wyłącznie pijarowski. Skoro wszyscy widzą brak amerykańskiego zainteresowania Europą w ogóle, a wschodnią w szczególności, to należało wywołać dobre wrażenie, czyli zrobić spektakularny objazd porzuconych, byłych już amerykańskich sojuszników, takich jak Polska. Należało strzelić sobie kilka fotek z prezydentami porzuconych państw sojuszniczych, dać im „marchewkę” w postaci „bazy”, gdzie będzie stacjonować 30 mechaników obsługujących „rotacyjne” samoloty transportowe.

Grzegorz Napieralski, który niczym typowy „burak” robił sobie słynne fotki telefonem komórkowym z amerykańskim prezydentem, idealnie wpisał się w pomysł tej wizyty: fotki zamiast konkretów. Buracze zachowanie Grzegorza Napieralskiego bardzo dobrze oddaje stan umysłowy polskich elit i ich stosunek do Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc, wizyta Obamy przypominała mi spędy z czasów komuny. Wiele mówiono o tym, że w żadnym mieście europejskim nie zrobiono dla Obamy takiej hecy jak w Warszawie; nigdzie nie sparaliżowano całego miasta na życzenie „suwerena świata”. W Londynie zamykano ulice tylko na czas przejazdu, Warszawę sparaliżowano, a władze państwa polskiego i miasta Warszawy na wyścigi płaszczyły się przed prezydentem USA. Pani prezydent Warszawy radziła mieszkańcom, aby wzięli urlop i wyjechali z miasta, nie zważając na to, jak bardzo wolny dzień wpłynie negatywnie na wzrost PKB w Polsce – a to przecież szermując tym argumentem, PO sprzeciwiała się ustanowieniu dnia wolnego w Święto Trzech Króli. Trudno wątpić, że gdyby amerykańskie służby specjalne zażądały, aby zamknąć i wysiedlić całe Śródmieście, to pewnie bez wahania by to uczyniono.

W telewizji Obama-festiwal – tak jakby nic się na świecie nie działo. Przypominało mi to wiernopoddańczość, jaką pamiętam z dzieciństwa – gdy do Polski przyjeżdżał Leonid Breżniew. Brakowało tylko odtańczenia „niedźwiedzia” na lotnisku między „przywódcami dwóch bratnich narodów wspólnie budujących socjalizm”.

Na tym tle dobrze wypadł Lech Wałęsa, który odmówił udziału w tym cyrku, uważając propozycję dwuminutowego spotkania za kpinę i żart. Mnie też by się nie chciało lecieć z Gdańska do Warszawy na takie „spotkanie”, czyli zrobienie sobie fotki z amerykańskim prezydentem, czyli występ w jego medialnym cyrku. Tak, bo to jest cyrk.

Media donoszą, że „według urzędników Białego Domu, Obama sfinalizuje (…) ze swoimi gospodarzami porozumienie o stałym stacjonowaniu w Polsce niewielkiego oddziału żołnierzy wojsk lotniczych USA, którzy pomagaliby w szkoleniu polskich pilotów na samolotach bojowych F-16 i transportowych C-130”. Innymi słowy: Obama nie przywiózł Polsce kompletnie nic. Ta część świata go nie interesowała i nadal nie interesuje. Przyleciał tutaj właśnie dlatego, że wszyscy to widzą i chciał zatrzeć złe wrażenie. Jest to wizyta pijarowska, a nie polityczna. Znakomicie ukazuje to spęd prezydentów państw Europy Środkowo-Wschodniej. Zwieziono ich tu ok. 20 i każdemu dano dwie-trzy minuty na wypowiedzenie się. Circus Maximus. Brawa dla prezydenta Rumunii, że nie chciał uczestniczyć w tym spektaklu wraz z „prezydentem” niejakiego Kosowa, czyli zbuntowanej części Serbii, zamieszkałej głównie przez pogan, gdzie kradnie się zegarki odwiedzającym ten kraj prezydentom sojuszniczych państw.

W tej sytuacji cała ekscytacja wizytą Obamy w Polsce winna być interpretowana wyłącznie przez pryzmat polskich kompleksów: oto do „zadupia nad Wisłą” przyleciał Prezydent Wolnego Świata, chrystomimetyczny i bajkowy suweren, apostoł demokracji i praw człowieka – więc szeregi polskich polityków i dziennikarzy gną się przed nim i padają do nóg. Przypomina mi to obraz z ewangeliarza cesarza Ottona III, przed którym gną się – niosąc dary – Galia, Germania, Italia i Sclavinia (Polska). Tak, owa „Sklawinia” etymologicznie łączy się ze słowem niewolnik. A niewolnicy zwykle przyjmują postawę klęczącą.

I jak tu mieć szacunek dla klasy politycznej? Jesteście żenujący!

REKLAMA