Adamczyk: Wojna, która zdeformowała Europę. Jak doszło do rozbiorów Polski?

REKLAMA

Wszelkie wojny i konflikty między państwami rozstrzygane są różnicą potencjału stron walczących. Wygrywa ostatecznie ta strona, która posiada więcej zasobów gospodarczych, ludzkich, naukowych czy finansowych i potrafi je lepiej wykorzystać. Dopiero przy wyrównanych potencjałach w grę zaczynają wchodzić inne czynniki – jak zdolności dowódców, pogoda czy wreszcie zwykły przypadek. Mamy tu do czynienia z prawem uniwersalnym, dotyczącym wszystkich wojen, także tych z ery przedprzemysłowej. Hannibal mógł wygrywać jedną bitwę po drugiej, gromić wysyłane przeciwko sobie kolejne rzymskie armie, ale całą wojnę Kartagina przegrała, bo przegrać musiała.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że zdarza się – choć rzadko – że wojnę na swoją korzyść rozstrzygnie strona teoretycznie słabsza, o potencjale znacznie niższym od przeciwników. Skutki tego jednak są zwykle opłakane. Nie tylko dla zwyciężonych, ale także dla zwycięzców. Tych ostatnich takie niezasłużone zwycięstwo wbija w pychę i zachęca do prowadzenia polityki awanturniczej, znacznie ponad rzeczywisty stan posiadanego potencjału. Wcześniej czy później kończy się to kolejną wojną, w której tym razem niedawny zwycięzca doznaje druzgocącej klęski – tym większej że do końca nie potrafi pogodzić się z porażką, bo „przecież poprzednim razem się udało”.

REKLAMA

Jedną z takich deformujących historię wojen była wojna peloponeska, w której skazane na zwycięstwo Ateny poniosły jednak w końcu porażkę w starciu ze stojąca pod każdym możliwym względem niżej Spartą – po części na skutek własnych błędów, po części zaś dlatego, że Spartiaci znaleźli sobie możnego sponsora, którego hojność umożliwiała im po każdej porażce odbudowę armii i floty. Dla Aten klęska oznaczała kres dążeń do zjednoczenia Grecji pod swoją hegemonią, a dla samej Hellady utrzymanie stanu politycznego rozbicia i bezsilności, co zresztą było celem sponsora Lakończyków. Najgorzej jednak na swoim zwycięstwie wyszła sama Sparta. Nie minęło 40 lat i potęga Sparty legła w gruzach, a „niezwyciężona” lacedemońska armia została po prostu unicestwiona pod Leuktrami.

Z czasów nam bliższych można wymienić wojnę rosyjsko-japońską, którą Rosja przegrała wyłącznie na własne życzenie, demonstrując niesłychaną słabość bardziej natury politycznej niż militarnej. Ale znów dokładnie po 40 latach ówczesne zwycięstwo Nipponu zemściło się atomową pożogą nad Hiroszimą i Nagasaki. Warto zaznaczyć, że owe nienależne sukcesy były możliwe wyłącznie dlatego, że zarówno Sparta, jak i Japonia do roku 1945 przeznaczały na cele militarne nieprawdopodobnie wysoki odsetek swoich niedużych potencjałów, za co płaciły postępująca atrofią i degrengoladą innych dziedzin życia społecznego.

Państwem, którego dzieje ułożyły się bardzo podobnie, były także XVIII-wieczne Prusy. O kraju tym ukuto powiedzenie, że inne państwa posiadają armie, natomiast w Prusach to armia posiada państwo. Do czasów powstania ZSRS było to najbardziej zmilitaryzowane społeczeństwo Europy, w którym na zbrojenia przekazywano nieproporcjonalnie wysoki odsetek PKB. Proces, który przekształcił Prusy nowożytną Spartę, zapoczątkowali hugenoci – sekta protestancka wygnana z Francji, której przedstawiciele osiedlili się masowo pod koniec XVII wieku w niczym do tej pory nie wyróżniającym się państwie Hohenzollernów, przyszłym Królestwie Prus. Hugenoci, zorganizowani na modłę wojskową, zwarci, zdyscyplinowani, pełni pogardy dla słabszych i „gorszych”, byli twórcami osławionego „ducha pruskiego”. Swoją pogardę dla dotychczasowych tradycji wyraził Fryderyk III (odtąd już I), koronując się w 1701 roku na króla Prus, bez oglądania się na zgodę papieża, co było wtedy absolutnym precedensem. W konsekwencji posiadania olbrzymiej armii Prusy stały się w XVIII wieku mocarstwem, którego statusu nie potwierdzały jednak osiągnięcia w innych, pozamilitarnych dziedzinach życia. Nagły wzrost tej potęgi zaalarmował oczywiście mocarstwa ościenne.

Najbardziej zagrożona pruską ekspansją była Austria, ale zaniepokojenie odczuwała także Francja. Oba te kraje były wtedy najbogatszymi i najbardziej rozwiniętymi gospodarczo i technolo-gicznie krajami Europy. A przecież udało się Austriakom stworzyć antypruski sojusz nie tylko z zawsze do tej pory wrogą im Francją, ale także z biedną i zacofaną, ale posiadającą duże rezerwy „mięsa armatniego” Rosją. W koalicji znalazły się również Szwecja i Hiszpania. Naturalnie i Prusy miały sojuszników. Należała do nich przede wszystkim Anglia, ostatnie z mocarstw europejskich.

Rozpoczęta w 1756 roku wojna siedmioletnia szybko rozpadła się na dwa osobne konflikty. W pierwszym z nich Anglia walczyła z francusko-hiszpańskim przymierzem o panowanie nad oceanami; w drugim, właściwie toczonym zupełnie niezależnie, Prusy walczyły z austriacko-rosyjską koalicją o przetrwanie. Jak już wspomniano, potencjał samej tylko Austrii przewyższał Prusy w stopniu znacznym, tym bardziej po dodaniu potencjału sojuszników. Jedynym pruskim atutem była ogromna, zbudowana znacznie ponad stan królestwa armia. Ale i ten jedyny atut miały zrównoważyć niezliczone rosyjskie zastępy. Wojska koalicji liczyły w 1756 roku 420 tys. żołnierzy, zaś armia posiadająca państwo pruskie – jedynie 180 tysięcy. Wojna zdawała się toczyć zgodnie z naturalną, dyktowaną różnicą potencjałów koleją rzeczy. Król pruski Fryderyk II, zwany później Wielkim, dokonywał cudów geniuszu strategicznego i operacyjnego, pokonując na polu bitwy niejednokrotnie znacznie silniejszych przeciwników, jak Francuzów pod Rosbach 5 listopada 1757 roku. Król był jednak tylko jeden i nie mógł znajdować się wszędzie. Pomimo sporadycznych porażek i klęsk walec koalicji parł naprzód. Fryderyk usiłował nie dopuścić do połączenia wojsk rosyjskich i austriackich, ale został pobity. Już połączone armie sojuszników dosłownie wdeptały w ziemię pruską armię pod Kunersdorfem 12 sierpnia 1759 roku. Padł Królewiec, wojska rosyjskie wkroczyły do Berlina. Fryderyk dwoił się i troił, rzucał się i miotał, wytężał wszystkie siły, ale pętla zaciskała się coraz bardziej. W październiku 1761 roku upadł w Londynie wspierający do tej pory Prusy finansowo rząd Pitta. Anglicy załatwili kosztem Francji wszystkie swoje interesy na oceanach i nie byli zainteresowani w dalszym podsycaniu wojny na kontynencie. Już nic nie mogło uratować Fryderyka przed upadkiem, a Prusy przed zniknięciem z mapy Europy. Nic, chyba że cud.

I cud się zdarzył. 5 stycznia 1762 roku zmarła caryca Rosji Elżbieta. Oznaczało to drastyczny zwrot w dotychczasowej polityce Petersburga. Do władzy doszło stronnictwo propruskie pod wodzą niezbyt normalnego cara Piotra III. Piotr nie tylko jednym gestem przekreślił wszystkie dotychczasowe rosyjskie sukcesy, ale dodatkowo wszedł z Fryderykiem w sojusz przeciwko Austrii, a rosyjscy sołdaci rozpoczęli walkę z dotychczasowymi sojusznikami u boku wczorajszego wroga. Długo to nie trwało, bo już pół roku później obłąkany Piotr został obalony i zamordowany przez swoją żonę, Katarzynę, nazwaną później Wielką. Nowa caryca odwołała armie z Niemiec, ale mleko już się wylało. Fryderyk ocalał, Prusy zwyciężyły. Zwyciężyły całkowicie niezasłużenie, tylko dzięki geniuszowi i uporowi swojego króla, który i tak zdałby się na nic, tak jak Kartaginie na nic się zdał geniusz Hannibala, gdyby nie wydarzył się cud, zwany później cudem domu brandenburskiego.

Prawa historii są jednak nieugięte i działają z niezawodną precyzją. Minęły dokładnie 43 lata, czyli prawie tyle samo czasu, ile dostały Sparta i Japonia, a niezwyciężone armie Hohenzollernów zostały unicestwione przez Napoleona i Davouta pod Jeną i Auerstadt. Armie francuskie zajęły prawie całe Prusy, które po prostu rozpadły się jak kopnięty gliniany garnek. Fakt, że to państwo w ogóle przetrwało, zawdzięczali Prusacy jedynie stanowczemu wstawiennictwu rosyjskiego cara Aleksandra podczas rokowań pokojowych w Tylży. Po tej klęsce państwo pruskie zostało gruntownie zreformowane i po kilkudziesięciu latach, jako jednak już zupełnie inna jakość, znowu doszło do pozycji mocarstwowej. Ale cud domu brandenburskiego był mściwy i pamiętliwy.

Jak napisał Emanuel Rostworowski: „W ramach żelaznej struktury państwa pruskiego i wokół jego legendy miały zjednoczyć się Niemcy, aby pójść na szlaki zaciętej wojny na wszystkich frontach, wierząc w totalny wysiłek i szczęśliwy los. […] Kiedy w kwietniu 1945 r. zmarł prezydent Roosevelt, w bunkrach kancelarii Rzeszy mówiono »Los przemówił, umarła caryca Elżbieta«”.

Ale jak wiemy, cud się nie powtórzył i zbudowana wokół pruskiego upiora Rzesza rozsypała się w gruzy. Historia wróciła na swoje tory, ale owe 43 lata, które Prusy niezasłużenie dostały od losu, okazały się brzemienne w straszliwe skutki dla Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Państwo nasze było słabe, od czasów wojny północnej (1700-1721) politycznie podporządkowane Rosji, a w czasie wojny siedmioletniej odegrało rolę przydrożnej karczmy, przez którą armie wszystkich walczących mocarstw maszerowały bez oporu. Dodatkowo polska gospodarka została zrujnowana przez Fryderyka, który, korzystając ze zdobytych w Dreźnie polskich stempli menniczych, zalał ją oceanem fałszywej monety. Ale państwo to istniało. Wojna siedmioletnia to sam dół kryzysu, po którym zaczyna się powoli wzrost, początkowo tylko gospodarczy, potem również polityczny. Rozbiory dopadły państwo dźwigające się z upadku – i to w dźwigające się szybko. Rzeczpospolita była oczywiście krajem zacofanym, ale w stosunku do krajów zachodniej Europy. Natomiast porównanie z zaborcami wypada już nieco inaczej. Austria faktycznie była od Polski bogatsza i bardziej rozwinięta. Ale akurat Austria wcale do rozbiorów nie parła i wzięła w nich udział wyłącznie po to, żeby nie wzmacniać nadmiernie innych zaborców. Jednak ówczesne Prusy, nie mówiąc już o Rosji, były od Rzeczypospolitej znacznie uboższe.

Przez cały XVIII wiek trwały mniej lub bardziej masowe ucieczki chłopów pańszczyźnianych do Rzeczypospolitej. Chłopi uciekali z Rosji, ale także… z Prus. Rzeczpospolita, gdzie też przecież panowało poddaństwo chłopów, stanowiła jednak dla nich znacznie atrakcyjniejszą alternatywę. Patrząc na mapy I rozbioru widzimy, że granice rosyjskie zostały przesunięte dokładnie na linie Dźwiny i Berezyny. Dlaczego? Po prostu na linii rzek łatwiej było pilnować zbiegostwa. Miała więc Rzeczpospolita wszystkie atuty, żeby się dźwignąć, i ten proces, którego ukoronowaniem stała się Konstytucja 3 Maja, już się rozpoczął. Niestety nie dane mu było się zakończyć. Rzeczpospolitą rozebrano.

Dlaczego? Austria, jak już wspomniano, wcale likwidacji Polski nie chciała. Rosja od kilkudziesięciu lat sprawowała zwierzchnictwo nad Rzecząpospolitą, niczym ZSRS nad PRL-em, zatem każdy rozbiór oznaczał de facto zmniejszenie jej strefy wpływów. Wniosek jest jasny: głównym sprawcą i przyczyną rozbioru były Prusy. Początkowo chodziło im tylko o połączenie lądowe pomiędzy Brandenburgią a Prusami Wschodnimi, ale kiedy już je otrzymały, musiały się liczyć z tym, że Rzeczpospolita prędzej czy później się o te tereny upomni. Austria mogła stracić swój I zabór bez żadnych konsekwencji dla siebie. Podobnie Rosja. Prusy – nigdy. I dlatego musiały przeć dalej, aż do całkowitego wymazania Polski z mapy, co się też stało. Zatem jasne jest, że do rozbiorów nigdy by nie doszło, gdyby nie było Prus. I tak właśnie być powinno. Przecież caryca Elżbieta planowała przekazanie Rzeczypospolitej zdobytych w wojnie siedmioletniej Prus Wschodnich w zamian za jakieś tereny na Białorusi czy Ukrainie.

Z XVIII-wiecznego kryzysu Rzeczpospolita wyszłaby poobijana i zapewne ze stratami terytorialnymi, ale by przetrwała. A rosyjskiej kurateli państwo już znowu zamożne i sprawnie rządzone (taki rząd wprowadziła Konstytucja 3 Maja) łatwo by się pozbyło – najpóźniej wtedy, gdyby do naszej części Europy dotarły wojska napoleońskie. Rozbiory Polski są zatem skutkiem zwycięstwa Prus w wojnie siedmioletniej – zwycięstwa, które po prostu nie miało prawa się zdarzyć; zwycięstwa, które kompletnie zdeformowało dzieje Polski i Europy.

(źródło: NCZ! 2009; publikujemy w ramach cyklu tekstów archiwalnych, które nie poddały się upływowi czasu i prezentują “ostre”, często kontrowersyjne poglądy naszych Autorów)

REKLAMA