Europejski socjalizm a chiński turbokapitalizm

REKLAMA

W Parlamencie Europejskim w Brukseli zwycięstwem socjalistów zakończyła się debata nad wolnym rynkiem usług w Eurolandzie. Przyjęta dyrektywa nazywana „liberalizującą” zabrania pracy wschodnim Europejczykom za stawki niższe niż przyjęte na Zachodzie, nawet jeśli zatrudniani i zatrudniający sami tego chcą.

W czasie obrad do Brukseli samolotami i autokarami przyjechali „bezrobotni” i „ofiary kapitalizmu” z całej Europy, by protestować przeciwko ewentualnym próbom ukonkurencyjnienia ponoszących klęski gospodarek europejskich. Na znak solidarności z ludźmi pracy Eurolandu i na własną szkodę protestowali również dość licznie Polacy.

REKLAMA

Rządy Hiszpanii, Holandii, Polski, Republiki Czeskiej, Węgier i Wielkiej Brytanii wysłały list do komisarza ds. rynku wewnętrznego Karola McCreevy, przekonując go, aby nie ulegał naciskom Parlamentu w sprawie dyrektywy o usługach.

W liście, ministrowie i sekretarze stanu z sześciu państw członkowskich ostrzegają, że UE będzie potrzebowała „konkurencyjnych rynków”, aby sprostać wyzwaniom ze strony Chin, które wkrótce będą silniejsze gospodarczo niż którekolwiek z samodzielnych państw członkowskich.
Sukcesy europejskiego socjalizmu z pewnością cieszą Chińczyków (i Hindusów). Kraje te w błyskawicznym tempie nadrabiają cywilizacyjne zapóźnienia. Chiny w latach 19782006 osiągają średnio 9-procentowy wzrost PKB (Polsce nie udało się to w tym czasie ani razu – ani poza „europejską strefą dobrobytu”, ani już po przystąpieniu do niej).

Recepta na sukcesy Chin jest banalnie prosta i ze względu na to, iż jest to kraj rządzony przez inżynierów z Politbiura (pięciu spośród dziewięciu) – stosowana z matematyczną, żelazną konsekwencją: żadnych związków zawodowych, przywilejów socjalnych, żadnych ZUS-ów, obciążeń fiskalnych i jak najmniej ideologii w gospodarce, według być może niezbyt etycznej i ideowej zasady „nieważne czy kot czarny, czy biały, byle łowił myszy”.

Stopniowe, ewolucyjne, acz konsekwentne i nie pozostawiające żadnych wątpliwości co do tego, jaki jest ostateczny kierunek, całkowite wycofanie się państwa z gospodarki i decyzji ekonomicznych obywateli, jak najmniej opiekuńczości. Jak najwięcej wolności ekonomicznej, choćby konsekwencje tego stanu rzeczy miałyby być jak najbardziej złowrogie.

„Z roku na rok miliard ludzi pozbawiono >żelaznej miski ryżu<. Edukacja i opieka medyczna stała się płatna. Różnice w zamożności zaczęły się błyskawicznie powiększać i dziś poziom zamożności niektórych grup społecznych różni się tak, jak poziom życia w Senegalu i Hiszpanii” – mówi Xiao Li socjolog z Uniwersytetu Pekińskiego, „w pewnym momencie setkom milionom ludzi powiedziano >bogaćcie się< i pozostawiono samym sobie”.

Nie wszyscy na wolności ekonomicznej skorzystali. Najbardziej do serca rewolucyjne hasło chińskiego przywódcy wzięli sobie jego partyjni towarzysze. Ci spośród nich, których natura obdarzyła talentem do biznesu, dość szybko w nowej sytuacji stali się elitą finansową Państwa Środka. Nie bez znaczenia były tutaj telefony do kolegów, zapisane w notesach i „znajomości”, bez których w Chinach (a właściwie w całej Azji) niewiele można zdziałać. Zaistniało tutaj w klasycznej formie zjawisko, które w polskim dyskursie Jarosław Kaczyński nazwał „lumpenliberalizmem”, a więc przekonanie, że „pierwszy milion trzeba ukrać”. Po tym okresie nastapiła w Chinach konsolidacja kapitalizmu, nazywanego dla niepoznaki komunizmem, w którym „starzy towarzysze” zapewniwszy sobie uprzywilejowaną pozycję stali się obrońcami sprzyjającego im systemu.

Ale to nie jedyna ciemna strona fantastycznego wzrostu gospodarczego i wielkiego skoku, jakiego dokonały Chiny z nazwy wciąż komunistyczne. Przede wszystkim, wzorem np. dyktatury Pinocheta, nie ma w Chinach odwrotu od „efektywnej gospodarki”. Każdy, kto próbuje krytykować turbokapitalistyczną linię partii, kontestować sens „jedynie słusznych reform”, trafia do łagru albo na wygnanie.

Dość powszechnymi praktykami jest też wyrzucanie chłopów z ziemi za symboliczne odszkodowania, by nie przeszkadzali oni w błyskawicznym (a nie jak w Polsce, po 10 latach „przygotowywania stanu prawnego” i protestach ekologów) wybudowaniu drogi, mostu czy fabryki.

Nic dziwnego, że na świecie, a zwłaszcza w oświeconej i demokratycznej Europie praktyki te budzą wielkie oburzenie. Najwięcej niepokoju wśród opiniotwórczych elit Europy wywołuje chiński „dziki kapitalizm”, a więc robotnicy pozbawieni nie tyle wszelkich przywilejów socjalnych (jak np. prawo do urlopu), co po prostu wszelkich podstawowych praw, takich jak normowany czas pracy, brak ubezpieczeń czy nawet brak ZUS-u i systemu emerytalnego! (starszymi według chińskiej tradycji opiekuje się rodzina). Tamtejsi robotnicy, głównie z zachodnich prowincji Chin, stanowią już klasę podludzi, która pracując po 16 godzin dziennie, przez sześć dni w tygodniu, zarabia jedynie 100 $ miesięcznie i pozbawiona jest wszelkich praw, o które się nawet nie upomina.

„Nazywamy ich syczuańską armią, gdyż pochodzą z Syczuanu. Są brązowi, mówią z charakterystycznym akcentem i wykonują u nas pracę, jaką my, kantończycy, gardzimy i z reguły się jej nie podejmiemy. To w większości ludzie prości i prymitywni, ale nasza prowincja wiele im zawdzięcza, bez ich pracy taki szybki rozwój i nasz wysoki poziom życia byłby niemożliwy” – mówi informatyk z Kantonu Huang Jun Yu.

W sytuacji, w której w Polsce ze względu na obciążenia podatkowe i „ochronę” pracowników praca jest dobrem luksusowym, a ludziom bardziej niż pracować opłaca się wyjechać do Londynu, przejść na lewą rentę czy po prostu pić alkohol, konkurowanie w segmencie tanich produktów (takich jak np. tekstylia) z chińską Fabryką Świata jest po prostu porywaniem się z motyką na słońce.

Chiński turbokapitalizm i bezwzględną rolę rządu jako strażnika fantastycznego wzrostu gospodarczego, a zarazem dławiciela wszelkiej wolności – poza gospodarczą – trudno ocenić w sposób jednoznaczny (zwłaszcza w kontekście europejskich norm, ideałów i oczekiwań). Samowola władz była w Chinach przez cztery tysiące lat istotnym elementem chińskiej tożsamości kulturowej, gdzie bezprawie „grup trzymających władzę” było prawem.
Wychowani w tej despotycznej z europejskiego punktu widzenia kulturze, Chińczycy dość szybko adaptują się do realiów XIX-wiecznego Germinalu z powieści Zoli.

Rozterki użalających się nad nimi europejskich intelektualistów mogłyby ich nawet zdziwić. Chińscy chłopi przybyli do miast i pracujący po 16 godzin dziennie, pozbawieni wszelkich praw i przywilejów, traktują to jako przygodę swego życia, awans społeczny czy też źródło dochodów i utrzymania swojej rodziny, która pozostaje na wsi. Marzą o tym, że kiedy odłożą już trochę pieniędzy, otworzą własny sklep lub restaurację.

Nie wiedząc, jak wygląda życie w Europie, gdzie bezrobotni latają samolotami po całym kontynencie, by protestować przeciwko rozwojowi gospodarczemu, nie cierpią ani, przynajmniej
na razie, nie domagają się zmian.

Zdaniem Europy, tu właśnie tkwi największy błąd w chińskiej mentalności i trzeba go zmienić. Nie chodzi tu zresztą tylko o dylematy europejskich „humanistów”, ale zwyczajnie o fakt, iż nie da się skutecznie konkurować z ludźmi, którzy nie mają skłonności socjalistycznych. Z pieniędzy europejskich podatników finansowanych jest wiele organizacji pozarządowych które mają oświecać i promować socjalistyczną świadomość wśród Chińczyków, a także demokrację i prawa człowieka.

Pomysł ten jest wielce sensowny. Jeśli bowiem chiński lud posmakowałby zdobyczy socjalnych, z dużym prawdopodobieństwem doprowadziłoby to do szybkiego rozłożenia najdynamiczniejszej gospodarki świata, a to oznaczałoby, że Europejczycy będą mogli zachować swoją dominującą pozycję w zglobalizowanym świecie, nic nie robiąc.

Największą przeszkodą dla sukcesu europejskiej propagandy jest jednak fakt, że jak na razie „zdobycze socjalne” słabo zakorzeniają się w dorabiających się i zakochanych w konsumpcjonizmie Chinach, a dyktatura Partii Komunistycznej zrobi wszystko, by nie dopuścić do promocji socjalizmu, wiedząc choćby z okresu 1949-1978, że podobne praktyki doprowadzą do nędzy każdy naród na świecie, choćby najbardziej pomysłowy i pracowity. Z tego względu w Chinach (podobnie jak w Rosji) działalność wszystkich zagranicznych organizacji pozarządowych promujących demokrację, prawa człowieka i pracownika – jest zakazana.

Wygląda na to, że w Starej Europie (oraz biorącej z niej przykład Nowej Europy – traktującej to jako awans cywilizacyjny i nobilitację) nie ma ducha młodości i ducha walki. Zeszłoroczna wojna tekstylna wyraźnie pokazała, że w warunkach wolnej konkurencji socjalistyczna Europa w starciu z turbokapitalistycznymi Chinami jest zupełnie bezradna. Otwarcie granic na swobodny handel szybko obnażyło słabość i nieprzygotowanie Starego Kontynentu, które mieszały się z zaskoczeniem wynikającym z poczucia własnej cywilizacyjnej wyższości. W czasie gorących sporów paradoksalnie „komunistyczne” Chiny występowały w roli zwolenników „globalnego wolnego handlu” i „obrońców wolności gospodarczej”, podczas gdy brukselscy eurokraci (na prośbę głównie Francji, Włoch i Hiszpanii) ratowali się przed zalewem chińskich tekstyliów protekcjonizmem i wprowadzaniem kwot.

Jakiż to paradoks, że to właśnie pekińscy towarzysze obstają przy czterech wolnościach: swobodnego przepływu kapitału, usług, ludzi i towarów, a nie oświeceni, brukselscy eurokraci…

REKLAMA