Grzelak: Czy można kochać Rosję?

REKLAMA

„Kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć w cuda i duszą ścigać marzenia; kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć ludziom i żyć ogniem wzniosłych namiętności” – śpiewał pompatycznie Anicet Dżigurda w f lmie o tytule powtarzającym się w refrenie. Ten trzyczęściowy obraz ukazywał nie tylko przykłady naturalnej namiętności pomiędzy przeciwnymi płciami, ale także chwytające za serce (i nie tylko) uczucie internacjonalistyczne żywione przez bratni naród rosyjski wobec białoruskich pobratymców. Oraz, rzecz jasna, na odwrót. Rosji nie wystarcza bowiem, że niewoli lub w inny sposób usidla różne ludy, poczynając od własnego narodu. Ona chce być jeszcze za to kochana.

Propaganda i buziaki

REKLAMA

Owo usilne pragnienie miłości to jeden z rosyjskich kompleksów, tęsknota monstrum, świetnie pokazana w bajce o pięknej i bestii. Rosja chce być akceptowana przez resztę świata, co z powodu jej ułomności mentalnej, pokraczności geopolitycznej, prymitywnej, miałkiej ideologii, a wreszcie kalekich relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem – jest niemożliwe. Faktycznie państwo to nie ma żadnej sensownej propozycji cywilizacyjnej; ogarnięte jest tylko prymitywnym, biologicznym instynktem powiększania swoich wpływów i wchłaniania ziem ościennych pod pretekstem oswobadzania tych krajów, najczęściej zresztą od ich własnych, legalnych rządów. Tak postąpił Związek Sowiecki ze wschodnią Polską w 1939 roku czy też rok później z Litwą, Łotwą i Estonią; tak samo postąpiła Federacja Rosyjska z Osetią Południową w 2008 roku. Świadomość gwałtu popełnionego na gruzińskiej prowincji sprawiła, że Moskwa zachęciła swoich czterech egzotycznych akolitów do uznania tworu, którego „niepodległości” strzegą rosyjscy okupanci. Niegdyś bolszewicy postępowali podobnie: podejmowali znaczne wysiłki propagandowe, których adresatami był Wolny Świat, aby legitymizować zagarnięcie szeregu państw. Jednocześnie pośród podbitych ludów, przy pomocy swoich lokalnych agentów, Kraj Rad pilnie zabiegał o to, aby go powszechnie miłowano.

W Polsce to upodlające zjawisko nie było tak widoczne i masowe jak w Czechosłowacji czy NRD, gdzie wielkie tablice zapewniały o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Sowieckim, a ulica Lenina była prawie w każdym mieście. W Polsce co prawda wzniesiono tylko dwa pomniki Wielkiego Eliaszowicza, ale niemało na przykład poetów – także tych wybitnych – sławiło ducha (czy też, w ujęciu bardziej materialistycznym, parowóz) dziejów za to, że pchnął on nasz kraj w otwarte ramiona braterskiego narodu sowieckiego. W miejsce rozebranego soboru Świętego Aleksandra na placu Saskim w Warszawie, symbolu rosyjskiego panowania w Polsce, wzniesiono na placu Defilad stosowniejszy monument – Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina.

Wymownym znakiem poddaństwa upozowanego na szczerą miłość był rytuał obcałowywania tubylczych namiestników przez moskiewskiego władcę podczas uroczystych wizyt. Celował w tym, jak wiadomo, Leonid Breżniew, dożywotni kawaler Krzyża Wielkiego Orderu Virtuti Militari. Jedni wodzowie z moskiewskiego nadania podobno niezbyt się do obrzędu kwapili (tak świadczy o swoim szefie panegirysta Wiesław Górnicki), inni, jak Eryk Honecker, wręcz namiętnie spijali słodycz z warg Wielkiego Brata. Wprawdzie męskie pocałunki w usta należą do rosyjskich zwyczajów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że publiczne ich wykonywanie przez podstarzałych zbrodniarzy, ohydne już choćby ze względów estetycznych, miało w sobie coś z knajackiego, bandyckiego obyczaju znanego jako przecwelenie. Znajdą się oczywiście i tacy, którzy w tej więziennej tradycji dopatrzą się również formy uprawiania miłości, choć oczywiście z wyraźnym zaznaczeniem, która strona dominuje.

Więcej optymizmu!

Wyjaśnianie, czy szczerze en masse narody ciemiężone przez Moskwę kochały Rosję, nie jest chyba konieczne. W zależności od splotu zdarzeń historycznych, pokrewieństwa kulturowego oraz innych czynników tu i ówdzie istniały pewne ogólne sympatie prorosyjskie, choćby wśród Bułgarów czy Słowaków. Rusofilów można znaleźć wszędzie, przy czym pobudki ich pasji mogą być rozmaite. Inaczej zakochani są w Rosji Francuzi, którzy od blisko dwustu lat nie zaznali jej najazdu (nie licząc, powiedzmy, działalności bolszewickiej agentury), dla których Wschód to zimowa romantyka, sentymentalne piosenki Aznavoura, balet itp., a inaczej ci, co na własnej skórze w większym lub mniejszym stopniu przekonali się, czym ona jest naprawdę. Przykład Wojciech Jaruzelskiego jest tu szczególnie wymowny. Inne są zapewne motywy zakochanej w Rosji aktorki Barbary Brylskiej, która zyskała większą popularność u widowni rosyjskiej niż we własnej ojczyźnie. W obu wypadkach uczucie jest jednak odwzajemnione: media rosyjskie, pisząc w superlatywach o Jaruzelskim, zawsze napomykają o „zamachu na generała”, jaki miał miejsce w 1994 roku we Wrocławiu, a z kolei gwieździe hitu Eldara Riazanowa „Ironia losu” współczują, że w dzisiejszej Polsce musi ona żyć niemal w nędzy. Pomimo niezbyt udanej próby rozpalenia ogólnopolskiej miłości do Rosji, jaką podjęło kilku przedstawicieli warszawskich elit artystycznych niemal nazajutrz po 10 kwietnia 2010 roku, deklarowanie się w określonych kręgach z emocjami prorosyjskimi wydaje się obecnie całkiem trendy, niemal jak obnoszenie się z własnym homoseksualizmem lub czymś w tym rodzaju. „Rosjanie słyną z tego, że kochają pięknie na zabój…” – podpowiada pismo dla kobiet „Gala” wesołemu aktorowi Piotrowi Gąsowskiemu, a on ochoczo przytakuje, nie zważając na to złowieszcze przecież „na zabój”: „Jestem pół-Rosjaninem po mamie i dziś wyjątkowo mocno czuję, że mam rosyjską duszę”. Cóż, rejent Bolesta z „Pana Tadeusza”, którego w filmie Wajdy grał właśnie Gąsowski, też ochoczo hołdował aktualnej modzie… Pomyśleć, że kiedyś sam Mikołaj Lizut z „Gazety Wyborczej” pisał o znanej imprezie w Zielonej Górze: „Festiwal Piosenki Radzieckiej był jednym z symboli podległości PRL”. Od czterech lat chętnych wykonawców ubiegających się o Złoty Samowar i inne nagrody reaktywowanego festiwalu nie brakuje. Można wszak pocieszać się, że jako nacja jesteśmy na pokusę zakochania się po uszy w wielkim narodzie słowiańskim ze Wschodu skutecznie uodpornieni. Zdaje się, że wielowiekowe sąsiedztwo wraz ze wszelkimi jego następstwami oraz stała konfrontacja cywilizacyjna wytworzyły w krwi polskiej odpowiednie przeciwciała. Możliwe, że podobnie jest także w przypadku innych narodów. Ostatnio polscy dziennikarze rozdzierają szaty, bo ponoć znacznie więcej Litwinów woli mieć za sąsiada Rosjanina niż Polaka. Przyczyna tego wcale nie musi tkwić wyłącznie w młodym, agresywnym nacjonalizmie litewskim – zresztą wszystkie nacjonalizmy w takiej formie jak obserwowana współcześnie są w tym samym wieku co kowieńsko-wileński albo najwyżej młodsze. Niewykluczone, że Litwini po prostu instynktownie czują, że opcja moskiewska nie jest w stanie duchowo ich podbić, właśnie z powodu swojej turańskiej odmienności, z gruntu obcej, z którą narodowy litewski system immunologiczny poradzi sobie raz dwa.

Co innego Polska, jej wiara i tradycja, tak bardzo atrakcyjna dla Litwinów…

REKLAMA