Grzelak: Poszukiwanie domu w Rosji

REKLAMA

Ceny nieruchomości w stolicy Rosji są tak wysokie, że podobno wystarczy sprzedać kawalerkę w Moskwie, aby za otrzymane pieniądze kupić willę na Lazurowym Wybrzeżu. Gorzej mają mieszkańcy prowincji – wśród posiadaczy zachodnich penthouse’ów amatorów PMŻ (pastajannoje miestożitielstwo – stałe zameldowanie) w koślawej syberyjskiej chacie znalazłoby się raczej niewielu. Nie oznacza to jednak, że wieśniacy rosyjscy muszą definitywnie wyrzec się marzeń o sielankowym życiu gdzieś na amerykańskiej prerii, z dala od tych wszystkich dolegliwości, jakie pociąga za sobą posiadanie obywatelstwa największego państwa świata.

Aż cały gotując się w środku po usłyszanej w radiu wiadomości Igor wrzasnął – Jo majo! Trzeba przyznać, że wyraził się powściągliwie, wręcz skromnie – język rosyjski stwarza bowiem spore pole do popisu w zakresie artykułowania silnych przeżyć emocjonalnych. Wielu użytkowników wschodniej mowy ucieka się wówczas do prymitywnych wykrzykników w rodzaju tych, jakie słychać na znanym nagraniu amatorskim nakręconym tuż po katastrofie smoleńskiej. Tym bardziej opanowanie Igora zasługuje na podziw – co prawda natychmiast jął żywo gestykulować, pragnąc również tym sposobem odzwierciedlić niezwykły stan swojego ducha. Miało to z kolei tę złą stronę, że mój znajomy Ałtajczyk siedział właśnie za kierownicą rozklekotanej toyoty.

REKLAMA

Jutro Las Vegas

Sędziwe auto Igora natychmiast przyłączyło się do podniecenia swojego właściciela: samochód, którego stabilizatory zawieszenia były już od dawna zużyte w 200 procentach, zatańczył gracko na szosie, cudem tylko z niej nie wypadając. W tym miejscu wijący się jak rzecznik rządu Trakt Czujski z jednej strony spada stromym urwiskiem ku rwącej Czui – rzece, której boją się nawet doświadczeni raftingowcy – z drugiej natomiast podcina wyniosłe skały. Na szczęście główna droga ałtajskiego interioru jest raczej pustawa, toteż ostatecznie wszystko skończyło się szczęśliwie. Igor dowiedział się z radia o pewnym mieszkańcu centralnej Rosji, który zapragnął przenieść się pod Las Vegas, ale jego całym kapitałem była tylko prymitywna wiejska chałupa, waląca się rudera na skraju wioski. Wprawdzie nie znalazł chętnych na zamianę, ale sprzedał swoją zrujnowaną chatę za 3 tys. dolarów, a potem za dwie trzecie tej sumy kupił na aukcji niewielki dom w jednym z zapomnianych zakątków Newady.

Niesłychana łatwość, z jaką ów nieznany bliżej wieśniak zrealizował swój zamiar, wprawiła w zachwyt Igora – posiadacza aż dwóch z pewnością nie gorszych chałup. Oczyma wyobraźni zapewne ujrzał siebie na miejscu Rockefellera. Dotąd uważał, że dysponuje majątkiem, jaki raczej nie może konkurować z fortunami zza oceanu, a teraz nagle uświadomił sobie jego rzeczywistą wartość. Swoją radość zademonstrował w opisany już sposób. W nadanej przez radio informacji zastanawiały dwie sprawy: po pierwsze to, że w ogóle Igor na nią natrafił. Ałtaj to górzysta kraina, do wielu dolin fale rozgłośni w Nowosybirsku nie docierają. Jeżeli w ogóle udaje się coś złapać, to najczęściej chińską audycję dla Rosjan. A po drugie: im bardziej Rosja grzęźnie w bagnie problemów gospodarczych, tym więcej media rosyjskie trąbią, że
gdzie indziej ludzie też mają nielekko. Wszystko odbywa się zgodnie z utartymi schematami bolszewickiej propagandy, która gardłowała o biciu Murzynów w Stanach Zjednoczonych, podczas gdy kołchoźnicy przymierali głodem.

Kremlowska socjotechnika

Igor przed swoim domem w Kuraju (fot. Wojciech Grzelak)
Dzięki nagłośnieniu kuriozalnej i wyjątkowej historii o szczęśliwym nabywcy posiadłości w Newadzie kremlowscy macherzy od socjotechniki upiekli zatem parę pieczeni naraz: wyszło na to, że kryzys daje się Zachodowi coraz bardziej we znaki, natomiast Rosjanom żyje się w gruncie rzeczy znakomicie, bo nawet właściciela drewnianej chatynki stać na dom w USA. Wreszcie przypadek chłopa z tambowskiej czy penzeńskiej guberni dowodził, że współczesna Rosja jest krajem nieograniczonych możliwości: chcesz do Ameryki – proszę bardzo, droga wolna. Zresztą, jak wiadomo, władze sowieckie, głosiły coś bardzo podobnego. W czasach gdy Bolszewia zamieniła się w jeden wielki łagier, pewien zachodni intelektualista całkiem serio twierdził, że każdy obywatel sowiecki może pojechać sobie, dokąd dusza zapragnie, lecz Rosjanie wolą siedzieć w domu, no bo gdzie będzie im lepiej? Wnioskując po szczerej radości Igora, zagrywka radiowych propagandystów odniosła skutek. Odtąd nie tylko on będzie powtarzał w kółko, przynajmniej w duchu: „Właściwie mógłbym rzucić to wszystko w diabły, sprzedać swój dom i kupić za to willę w USA, ale… nie chcę”. Tak czy owak Igor ma teoretycznie większe szanse na szybkie dorobienie się w ojczyźnie Waszyngtona. Poza nieruchomościami posiada bowiem jeszcze inne lokaty, co jest zjawiskiem niezbyt częstym na ałtajskiej prowincji. Zagadnąłem go kiedyś – pytanie takie na rosyjskiej prowincji nie jest wcale nietaktem – gdzie trzyma pieniądze? – W bankie – odpowiedział bez wahania i wzruszył ramionami. – Najlepiej przecież mieć je pod ręką. Zdziwiłem się, bo w Kuraju – wioszczynie na gołym śródgórskim stepie, gdzie znajduje się okazalszy z domów Igora – żadnego banku nie ma. Najbliższy punkt sbierkassy (kasa oszczędnościowa) znajduje się w odległym o ponad 50 kilometrów Kosz Agaczu i wiecznie wypełnia go kłębiący się tłum. Igor, widząc moje niedowierzanie, sięgnął do kredensu i wyjął litrowy słoik z przejrzystego szkła. Jego dno pokrywała niezbyt gruba warstwa monet, a na tej wyściółce spoczywały zwitki banknotów; dominująca barwa brudnobrązowa świadczyła, że przeważają wśród nich nominały dziesięciorublowe. Banka to po rosyjsku słoik.

17 lat w zasadzce

Zdobycie mieszkania w Rosji nie jest prostą sprawą. Nawet jeśli ma się pieniądze, łatwo trafić na nieuczciwego pośrednika, zwłaszcza w wielkich miastach. Regularnie pojawiają się doniesienia o aferach związanych ze sprzedażą mieszkań. Na prowincji finansowanie hipoteczne idzie jak po grudzie, zresztą w mniejszych miejscowościach buduje się niewiele. Oddzielną kwestią jest standard mieszkań na rynku wtórnym: normom spoza Bolszewii urągają zwłaszcza słynne komunałki oraz odnosiemiejki – obskurne klitki o toaletach, których widok może przyprawić o bezsenną noc (zwłaszcza malowniczo prezentują się klozety okutane w brudne szmaty). Bez względu na to ruch na rynku nieruchomości jest spory, pośrednictwo kwitnie, a każda głośniejsza sprawa, której przedmiotem jest mieszkanie, spotyka się z zainteresowaniem szerokiej publiczności. Sporym echem odbił się przypadek byłego milicjanta z Sankt Petersburga, Andrzeja Pugina. Zwrócił się on do sądu z wnioskiem o uznanie go za właściciela mieszkania w centrum miasta nad Newą. Lokal ma blisko 100 metrów kwadratowych powierzchni i wart jest pół miliona dolarów. Poprzedni jego właściciel zginął właśnie dlatego, że posiadał cenną nieruchomość – w 1993 roku został zaduszony przez bandę, która następnie próbowała sprzedać atrakcyjne mieszkanie jednocześnie kilku chętnym. Gdy sprawa doszła do milicji, posłano do owego mieszkania Pugina – przypuszczano bowiem, że może zjawić się tam któryś z przestępców. Nic takiego jednak się nie zdarzyło: bandytów ujęto w innym miejscu, skazano, a obecnie wypuszczono już na wolność. Pugin zwolnił się z pracy w milicji, ale swojego posterunku w samym środku miasta nie opuścił. Do mieszkania, w którym polecono mu urządzić zasadzkę, sprowadził żonę i dzieci. Swoją prośbę
skierowaną do sądu Pugin umotywował zasiedzeniem w dobrej wierze.

REKLAMA