Grzelak: Rodzić po rusku

REKLAMA

W Rosji, jak wiadomo, łatwo można przerwać ciążę, a sam zabieg u wielu kobiet – a także u ich bliskich oraz lekarzy – nie wywołuje jakiejkolwiek refleksji moralnej. Apele Cerkwi o poszanowanie niezwykłego daru Bożego przechodzą bez większego echa i nadal ma się doskonale „nowa, świecka tradycja” zaszczepiona przez bolszewizm, dla którego życie jednostki ludzkiej żadną wartością nie było.

Lewicowe frazesy o prawie kobiet do własnego brzucha trafiły na podatny grunt zwłaszcza pośród słowiańskiej ludności Rosji, nie przejmującej się dziś czarnymi (z punktu widzenia Kremla) przepowiedniami demografów, prognozujących islamizację imperium już za dwa pokolenia. Wychowane w kręgu oddziaływania odmiennych wzorców cywilizacyjnych muzułmanki biją na głowę pod względem dzietności jaśniejsze mieszkanki Federacji Rosyjskiej. Naturalnie poza przekonaniami religijnymi – u Tamar, Tatian i Natalii zresztą na ogół dość wybiórczymi i mglistymi – o urzeczywistnieniu zamiaru posiadania dziecka czasem decydują także inne czynniki, choćby sytuacja materialna i związane z nią perspektywy, a z tym w głębi Rosji nie jest najlepiej. Wreszcie posiadają pewne znaczenie warunki, w jakich dziecko po raz pierwszy ujrzy świat. Wieśniaczki z syberyjskiej prowincji wręcz boją się roddomów, czyli szpitali położniczych, które także w miastach nie zachęcają do powiększania rodziny i społeczeństwa – wyjątkiem są elitarne i bajecznie drogie kliniki.

REKLAMA

W czerwonym raju

Medycyna sowiecka czyniła cuda i przodowała na świecie, ale przeważnie tylko w anegdotach. Rzeczywisty poziom usług medycznych – dostępnych oczywiście powszechnie, czego przy lada okazji nie omieszkała podkreślać czerwona władza – był fatalny i w wielu lecznicach taki pozostał. Infrastruktura mnóstwa bolnic świetnie nadaje się na siedliska kolejnych generacji karaluchów, ale ludziom oferuje znacznie mniejsze szanse na przeżycie (kaloryfery przyspawane pod sufitem, pękające rury, tynk sypiący się na obłożnie chorych itp.). Zaprane plamy na szpitalnych piżamach i pościeli pozwalają snuć jeżące włos na głowie domysły dotyczące cierpień poprzedników. O niedoborach medykamentów i oddziałowych kuchni nie ma co wspominać, bo dobrze to znamy z własnego podwórka.

W bardzo szerokich kręgach piewców ZSRS (zwanych w Rosji sowkami) ujawniane jest coraz częściej przekonanie, że epoka bolszewicka była w istocie sielankowym okresem, o ile ktoś przestrzegał prawa i zbytnio nie podskakiwał. „Dziś tęskni się przede wszystkim do ówczesnej powszechnej atmosfery zaufania i przyjaźni pomiędzy ludźmi” – rozczula się nad urojoną przeszłością jakiś anonimowy sowek-internauta. „To już nie wróci” – wtórują mu inni, pokrewni duchem.

O stosunkach międzyludzkich w Bolszewii świadczą dobitnie czasy stalinowskie, gdy mieszkańcy komunałek (wielorodzinnych mieszkań) skakali sobie do gardeł i pędzili do NKWD z donosem na sąsiadkę, która postawiła garnek z zupą dla dziecka na cudzym prymusie (kuchence na denaturat lub inne płynne paliwo). To akurat Rosjanom pozostało we krwi – przy byle pretekście lubią odgrażać się, że zakapują oponenta na milicji lub w Federalnej Służbie Bezpieczeństwa.

Roddom czy łagier?

Skoro w czasie porodu położnica doświadcza cierpień i jest zupełnie bezbronna, otoczenie winno jej udzielić należytej pomocy, opieki czy choćby uwagi. Zgodnie z „logiką” prezentowaną przez pogrobowców Kraju Rad, przypuszczać należy, że dawniej personel sowiecki o rodzące troszczył się niebywale, na rękach wprost je nosząc. Ale wspomnienia tych, co zetknęli się z czerwonymi roddomami – zresztą już u schyłku ZSRS, w latach 80. XX wieku – składają się na zupełnie inny obraz…

„Zabronili mieć cokolwiek poza szpitalnymi ciuchami, nawet bieliznę trzeba było oddać. Rzucili podarty i zmięty szlafrok i rozdeptane, znoszone kapcie. Pacjent jest winny już przez sam fakt, że pojawił się w szpitalu – zabiera tylko lekarzom i pielęgniarkom czas, który mógłby zostać przecież spędzony o wiele przyjemniej. Wszak wiadomo, że każdy chory okrada sowieckie państwo i zajmuje miejsce w szpitalu, a rodząca powinna mieć szczególne poczucie winy, bo po co się… i wpadła, więc niech teraz nie wrzeszczy i nie przeszkadza personelowi. A jeśli w dodatku kobieta nie jest zamężna, to siostry obchodzą się z nią jak z bezdomną pijaczką: tu się kładź, jedzenia nie bierz, żadnych paczek; nażre się niewiadomo czego i będzie stękać, że brzuch ją boli…”.

„Mój brat urodził się w 1984 roku. Mama trafiła do roddomu bez żadnych znajomości i przeżyła koszmar. Zainteresowano się nią dopiero wtedy, gdy zaczęła krzyczeć, że sama jest lekarzem i dobrze wie, przed kim ich obsmarować i do kogo naskarżyć w miejskim wydziale zdrowia. Gdyby nie ten jej krzyk, prawdopodobnie brat przyszedłby na świat martwy, bo poród był bardzo ciężki i z komplikacjami”.

„Rodziłam w 1985 roku w leningradzkim Instytucie Pediatrycznym. Nie było w ogóle ciepłej czy choćby letniej wody, a krewnym rodzących nie pozwalali jej przynosić. Był luty, minus 25 stopni. Personel, włącznie ze sprzątaczkami, zachowywał się tak, jakby robił wielką łaskę. Na sali leżało nas 12 do porodu. W ubikacji wszystko trzymało się na słowo honoru. Jedna z pacjentek pociągnęła za łańcuszek spłuczki i urwała rezerwuar, który spadł jej na głowę. Przyszedł hydraulik, najpierw upił się z dyżurną pielęgniarką spirytusem aptecznym, a potem przez pół nocy głośno klął i ryczał na cały roddom piosenki wojskowe”.

„Takich tu dużo…”

„W 1989 roku w Jarosławiu rodząca dostała skurczów i zwymiotowała na podłogę w sali. Sanitariuszka podtykała jej pod nos ścierkę wrzeszcząc: – Sprzątaj po sobie! W 1990 roku w Leningradzie pijana pielęgniarka wywróciła na korytarzu wózek z noworodkiem. Działo się to na oczach oczekujących pod drzwiami oddziału rodzin położnic”.

„Środki higieny stosowane po porodzie to były wielorazowe pieluchy-serwetki wciśnięte między nogi – nie wiadomo, czemu zabraniano nam zakładać majtki. Bardzo mnie to denerwowało”. „U nas w Wołogdzie też był reżim »bezmajtkowy«. Rodzinom surowo zabraniano odwiedzin. Tatusiowie kręcili się pod oknami i gromkimi okrzykami przyzywali szczęśliwe mamusie. Odważniejsi i bardziej wysportowani próbowali wspinać się po rynnach i piorunochronach. Był jeden telefon (bezpłatny!) na całe piętro i bardzo długie kolejki do niego”.

„Roddom nr 32 w Moskwie, rok 1989; toaleta i prysznic w jednym pomieszczeniu, kubły wypełnione po brzegi zakrwawionymi pieluszkami, które walają się także po podłodze. Gorąca para potęguje okropny smród. I te słowa lekarki na obchodzie, rzucone z nienawiścią: – Was tu takich dużo…”.

„Lekarze w Tambowie urywali się na noc z dyżuru i na odchodne dawali pacjentkom środek nasenny, żeby doczekały z porodem do rana. Mojej przyszłej teściowej najwidoczniej podano zbyt dużą dawkę – urodziła we śnie”.

„Mama trafiła dzięki odpowiednim chodom do roddomu Otto, który do tej pory ma w Sankt Petersburgu duże wzięcie. Był przepełniony, dwie doby leżała na korytarzu. Ale nie narzekała – pozwolono jej mieć przy sobie książkę”.

„Dziecko urodziłam rok temu, ale lekarz trafił się starej daty, typowo sowiecki. Powtarzał ze złością: – Trafiłaby tu pani dawniej, wtedy… uch! Bardzo dziwiła mnie ta sadystyczna nostalgia”.

„Był rok 1993, niewiele rodzących. Męczyłam się na porodówce kilka godzin, aż lekarz powiedział, że kwalifi kuję się do cesarskiego cięcia. Wysłali mnie na piechotę z parteru na czwarte piętro. Tam kazali czekać. Po dwóch godzinach przyszła stara lekarka, chirurg, popatrzyła i mówi: – Mogę normalnie odebrać ten poród, ale jak chcesz, to zrobię ci tę cesarkę. Nie zgodziłam się na operację i w 20 minut było po wszystkim. Tylko potem przyplątały się gronkowce”.

„Znajomej przepowiadano lekki poród i rzeczywiście – nie czuła bólów aż do odejścia wód. Gdy przyjechało wezwane do domu pogotowie, nastąpiło już spore rozwarcie. Lekarz, zamiast przyjąć poród, zawiózł ją do szpitala. Tam posłali ją samą z izby przyjęć na salę porodową. Szła po schodach, kiedy dziecko wypadło. Teraz ten chłopczyk jest inwalidą”.

„W 1989 roku rodziłam w Tambowie; golono mnie zardzewiałą brzytwą, dano zakrwawione prześcieradło z abortarium. Moje drugie dziecko urodziłam w Hamburgu. Nie mogłam w żaden sposób zrozumieć, dlaczego niemiecka lekarka jest tak nierealnie uprzejma, zatroskana i współczująca”.

Można darować sobie opisy bardziej drastycznych zdarzeń, za którymi kryją się tragedie tysięcy ludzi. Po poniżających przeżyciach w sowieckich roddomach wiele kobiet nie zdecydowało się na urodzenie następnego dziecka. Oczywiście trafiały się również przyzwoite szpitale położnicze (jako najlepszy wymieniany jest moskiewski roddom nr 7 imienia Gauermana), wspomnienia o nich giną jednak wśród przytłaczającej masy mrocznych opisów innych porodówek, jakby celowo i złośliwie urągających podstawowej ludzkiej godności matki i dziecka.

REKLAMA