Grzelak: Wyznania radzieckich administratorów

REKLAMA

Dazdraspierma Popowa, emerytka z Bijska, całe swoje życie zawodowe przepracowała jako administrator. Przede wszystkim objaśnienia wymaga niezwykłe imię: Dazdraspierma. Kto ma kosmate skojarzenia, niech się wstydzi – dźwięczne to miano nie kryje w sobie żadnych obscenicznych elementów, utworzono je natomiast zgodnie z ulubioną bolszewicką metodą masakrowania słów. Rozwinięcie okropnego skrótowca daje po prostu hasło Da zdrawstwujet pierwoje maja! („Niech żyje” – a może raczej: „Niech się święci pierwszy maja!”). W latach trzydziestych ubiegłego wieku w Sowietach nadawanie takich głupich imion nie należało do rzadkości.

Emerytka Popowa konsekwentnie podkreśla, że była administratorem, a nie administratorką; żeńska forma nazwy profesji najwyraźniej ujmowałaby jej prestiżu. Administrator sali – nie jakiegoś wielkiego obiektu użyteczności publicznej, ale zwykłej sali restauracyjnej – należy obecnie do 3431. grupy bazowej, według klasyfikacji wszechrosyjskiej taryfy zawodów OK 016-94. Dawniej jednak – jak utrzymuje Popowa – jej praca miała o wiele większe znaczenie.

REKLAMA

Straszna administrator z Leningradu

Z administratorem sali (również w wydaniu mniej więcej żeńskim) zetknąłem się po raz pierwszy kilkanaście lat temu, kiedy znęcony sugestywnym aromatem kotletów po kijowsku zaszedłem do pewnej dość schludnej traktierni na Prospekcie Newskim w Sankt Petersburgu, który wówczas jeszcze nosił imię przywódcy bolszewików. Rozglądałem się po pustawej sali, aby wybrać dogodny stolik, gdy nagle drogę zagrodziła mi baba jak piec martenowski z kombinatu metalurgicznego w Magnitogorsku. To znaczy tylko jej postura budziła takie skojarzenie, ciepłem bowiem nie emanowała wcale. Wręcz przeciwnie. Gdy odezwała się, owionął mnie – jak się to mówi po rosyjsku – pieriegar jednoznacznie świadczący o tym, że jej ulubione papierosy to te upamiętniające budowę Kanału Białomorskiego. Administrator, która głos miała jak Jan Himilsbach, cierpiący na ciężkie zapalenia gardła, spytała nieprzyjaźnie, czego chcę. Zbaraniałem. Kiedy ktoś wchodzi do restauracji, z grubsza wiadomo przecież, o co mu chodzi. Konkretne zamówienie zamierzałem złożyć kelnerowi, który kręcił się w głębi sali. – Poproszę dwie tony węgla – zażartowałem niezbyt dowcipnie, wpatrując się ponad (a może raczej pod) ramieniem administrator w portret sowieckiego dostojnika Michała Susłowa, z nieokreślonych powodów zawieszony na ścianie pomieszczenia biurowego, z którego wychynęła ta odstręczająca cerberka, pozostawiając za sobą niedomknięte drzwi. Mina, jaką zrobiła, sprawiła, że nadęte i ponure oblicze Susłowa wydało mi się natychmiast równie dobroduszne, co buzia Świętego Mikołaja. Z takim samym powodzeniem mógłbym starać się rozśmieszyć agregat prądotwórczy.

W czasach sowieckich administratorzy w restauracjach (i oczywiście także innych, jak wówczas mówiono, placówkach zbiorowego żywienia) byli odgrodzeni od klientów stosami spiętrzonych na biurkach dokumentów. Co było w tych papierach, każdemu wolno zgadywać. Rola administratora sprowadzała się na ogół do odstraszania konsumentów i nie dopuszczania do tego, żeby ot, tak sobie, zasiedli przy którymś z wielu wolnych stolików. O nie, to administrator decydował, gdzie posadzić wybrańca losu. Zazwyczaj administratorzy lubili koncentrować gości w wybranych rejonach sali. Bywało, że dosadzali do stolika zajętego przez, dajmy na to, jakąś parę inne towarzystwo, choć wolnych miejsc było wokół skolko ugodno. Taka fantazja, a może złośliwość zwykła?

Dazdraspierma Popowa gorąco zaprzecza: – Nic podobnego, dlaczego miałabym wyżywać się na niewinnych ludziach? Chodziło tylko o to, aby uprościć pracę kelnerowi. Po co miał wybiegać niepotrzebne kilometry? Emerytowanej administrator Popowej do głowy nie przyjdzie, że to kolektyw pracowników restauracji w zasadzie był powołany do służenia klientom, a nie odwrotnie. Pod pewnym względem szykany, jakie spotykały gości sowieckich restauracji, jakościowo niewiele odbiegały od pokazanych w „Misiu” sposobów stosowanych przez personel baru „Apis”.

Ześrodkowywanie konsumentów należało zresztą do drobniejszych represji. Aleksander Szubin, administrator z Irkucka, lata sowieckie wspomina z rozrzewnieniem. – Byłem wtedy panem życia i śmierci – przyznaje bezwstydnie. – Przed wejściem do restauracji kłębił się tłum, a ja wprawnym okiem wyławiałem z niego wybranych. Czułem się jak Święty Piotr w drzwiach do raju. Jakoś tak właśnie… Jednym kiwnięciem palca rozbijałem małżeństwa: ty wejdziesz, a ty nie! Rzecz jasna, proponowałem wejście tylko co ładniejszym kobietom. Myślisz, że pluły mi w twarz i zawracały na pięcie? Nic takiego nigdy się nie zdarzyło! Wchodziły z pocałowaniem ręki. Prawie wszystkie. Wiedziały, że są wybrane, że dostały przepustkę do innego świata, nie dla wszystkich dostępnego.

Jak w Paryżu

– Później, już tak za Gorbaczowa, nadeszły zmiany – wspomina dalej Szubin. – Naczalstwo zebrało nas i kazało uprzejmiej odnosić się do gości. Dziwiliśmy się wszyscy – jak to i po co? Mało jeszcze, że skaczemy koło takiego gamonia i podtykamy mu wszystko pod nos: masz, żryj!? Czego więcej jeszcze trzeba? A to my swojej godności nie mamy niby? No, ale mus to mus. Administratorzy zaczęli się po prostu wygłupiać: na ulicy przechodniów za rękę chwytać, zapraszać do środka. Formalnie patrzeć wtedy na swoja gębę w lustrze nie mogłem. Jakże to tak, małpę z siebie robić na stare lata? Ale cóż – trzeba było przynajmniej udawać, że jest się grzecznym. Nawet po francusku zaczęłam się odzywać: „wu wule” i tak dalej. Aż się dusiłem ze skrytego śmiechu – coś takiego może i dobre jest na Moskwę, ale u nas, na prowincji?! Niemniej skutkowało. Jednemu klientowi, ktorego tak a la Paryż usadziłem za stolikiem, to ręce aż zaczęły latać, zęby mu ze zdenerwowania o szklankę dzwonić i do ust widelcem nie mógł trafić, tylko dziabał się nim w policzek. Nie żartuję, cały był wysmarowany sosem na czerwono jak cyrkowiec. Więc dalej nawijałem tak, jakbym wychował się w cieniu ejfieliowoj baszni, a w duchu myślałem: „Francuzy, zarazy, dobrze mają: szampan ślimakami przegryzają, żaby w winie topią, a kto chce, nawet adiekałonom Szanieł piatiorka może się zaprawić. A u nas co? Tylko samogon i sagudaj”.

Wymieniony przez byłego administratora Szubina dodatek do bimbru to inaczej stroganina – buriacka wersja befsztyka tatarskiego z omula, znakomitej bajkalskiej ryby. Omula w Paryżu kupić raczej nie można, nie przeszkadzało to jednak mieszkańcowi Irkucka zachwycać się domniemanymi urokami życia nad Sekwaną.

Zarówno Dazdraspierma Popowa, jak i Aleksander Szubin zgodnie uważają, że co dobre, skończyło się z rozpadem ZSRS. Szubin, pomimo wysiłków, nie zdołał dostosować się do zmienionych warunków i został wylany z pracy przez nowego, prywatnego właściciela restauracji. Zresztą bywałem w posowieckiej Rosji w lokalach, gdzie nadal panoszyli się administratorzy, udający dla niepoznaki kogoś w rodzaju maître d’hôtel. Szubin po odejściu na emeryturę skapcaniał, ale Popowa nie poddała się: swoje doświadczenie władania losem ludzkim, choćby w bardzo ograniczonym zakresie, dawna administrator „Dionizosa”, reprezentacyjnej niegdyś bijskiej knajpy, zaczęła pożytkować w działalności społecznej. Wybrano ją na przewodniczącą rady osiedla „Internat”.

– Ja wam teraz, gady, pokażę! – pomyślała sobie zaraz po otrzymaniu tej nominacji. Miała oczywiście na myśli powierzonych jej opiece lokatorów…

REKLAMA