Homo europaeus. Jaki jest nowy europejski człowiek?

REKLAMA

Powszechnie przed referendum unijnym w 2003 roku propaganda za pieniądze polskiego podatnika mówiła, że dzięki przystąpieniu do struktur europejskich Polska ma szanse na uzyskanie nowych możliwości rozwoju. Pośród argumentów za wstąpieniem do Unii zwykło się wymieniać otwarcie granic dla polskich towarów, możliwość zarobkowania w każdym kraju unijnym oraz przede wszystkim ogromne dotacje dla Polski, dzięki którym mieliśmy szybko nadgonić dystans do Zachodu.

Ilość wpompowanych w Polskę środków miała być ogromna. Mówiono o kilkunastu miliardach euro rocznie netto. Pieniądze te miały zostać przeznaczone głównie na inwestycje. Różnej maści eksperci przekonywali, że jeśli je mądrze wykorzystamy, możemy pójść drogą Irlandii, a jeśli przeznaczymy je na konsumpcję, będzie to droga Grecji.

REKLAMA

Zmiana psychologii biznesu

Dziś, gdy obydwa wymienione kraje są bankrutami, należy stwierdzić, że każda z proponowanych dróg kończy się tym samym, czyli zaciśnięciem pętli podatkowej na szyjach obywateli. Dotacje zewnętrzne nie tylko nie zmniejszają dystansu do rozwiniętych państw „starej” Europy, ale raczej zmieniają nie do poznania kraj przyjmujący środki. Oto początkujący polski przedsiębiorca sprzed akcesji unijnej musiał zakasać rękawy i pracować po kilkanaście godzin dziennie, by móc zarobić kapitał niezbędny do realizacji jakiejś inwestycji. Ewentualnie, gdy miał zdolność kredytową, udawał się do banku po środki na procent, ryzykując całym swoim majątkiem. Dzisiejszy obraz młodego startującego przedsiębiorcy to przede wszystkim wyciągnięcie ręki po środki unijne na start, bez żadnego ryzyka. Pytanie: który przedsiębiorca powinien dominować na rynku? Oczywiście z punktu widzenia zdrowej gospodarki ten pierwszy. Z punktu widzenia urzędniczego ten drugi, czyli taki, który będzie wiernie służył temu, kto mu cokolwiek daje.

Z punktu widzenia zagranicznych mocarstw unijnych (głównie Niemiec) również w długiej perspektywie lepiej, żeby to drugi przedsiębiorca zdominował rynek. Będzie mniej agresywny i mniej zaradny, a przez to nie będzie konkurencją dla Helmuta czy Hansa. Warto zainwestować parę miliardów euro w psucie zdrowych przedsiębiorców, mając w perspektywie całą wieczność!

Słono zapłaciliśmy za UE

Z drugiej strony te setki miliardów euro, które miały trafić do Polski, też nie wyglądają tak różowo. Wystarczy policzyć, że od 1 maja 2004 roku do 1 maja 2011 roku saldo rozliczeń z Unią Europejską (czyli otrzymane środki minus przekazane składki) wyniosło ok. 32,5 miliarda euro. Jeśli wziąć pod uwagę, że przy okazji zostało zatrudnionych w tym okresie dobrze ponad 100 tysięcy urzędników, których utrzymanie kosztuje co najmniej 10 miliardów złotych rocznie (sama średnia urzędnicza pensja to 48.900 złotych rocznie brutto; do tego trzeba doliczyć jeszcze dodatkowe składki zusowskie w pensji, czyli tzw. koszty pracodawcy, utrzymanie stanowiska pracy, dodatkowe budynki i pomieszczenia, no i wreszcie szkody, których przerost urzędniczy narobi), zysk nie jest już tak wielki, jak mogłoby się wydawać. Należy również pamiętać o ogromnej biegunce legislacyjnej, która wynika w dużej mierze z implementacji prawa unijnego w Polsce i przyjmowania bezkrytycznie wszystkiego, co nam Bruksela narzuci. Może się okazać, że na całej naszej obecności w Unii wyszliśmy jak Zabłocki na mydle (więcej na ten temat w artykule: „Polska dołoży do dotacji unijnych 45,5 miliarda złotych” – tutaj).

Agitprop na topie

Nie zmienia to faktu, że w głównych mediach antyprzekazu nadal promuje się wszystko, co unijne. Powód jest prosty: ogromne (ok. 2 miliardów złotych w ciągu siedmiu lat) środki, jakie zostaną wydane na promocję Unii oraz jej programów. Przecież oczywiste jest, że nie w „NCz!” będą wykupywane reklamy promujące wywalanie w błoto pieniędzy europejskiego podatnika na zbędne inwestycje czy szkolenia (ale już np. „Gazeta Polska” bardzo chętnie popierała unijną propagandę – gdy prezesem Narodowego Banku Polskiego był związany z PiS śp. Sławomir Skrzypek, dołączała do swoich wydawnictw wielkie broszury propagandowe za przyjęciem euro). Dlatego też i mediom z głównego nurtu nie przystoi za bardzo krytykować tego „ogromnego” strumienia euro płynącego do Polski.

Człowiek europejski

Oprócz szkodliwości dotacji mierzonych bardzo wymiernie finansami jest jeszcze drugie dno. Dotacje zmieniają naszą rzeczywistość nie do poznania. Zwolennicy powiedzą oczywiście, że na lepsze. Powstają drogi, baseny, lotniska itp. (na razie powstają głównie plany, ale jeśli Unia przetrwa jeszcze ze 20 lat, co bardzo wątpliwe, to może i te plany znajdą odzwierciedlenie w rzeczywistości). Ale oprócz tego powstaje również nowy model człowieka – przeświadczonego, że do bogactwa nie trzeba dochodzić przez ciężką pracę lub genialny pomysł, lecz wystarczy zbratać się z urzędnikiem, by otrzymać dotację na rozwój firmy czy zatrudnienie nowych pracowników.

Ten nowy człowiek to homo europaeus. I dziś możemy zaobserwować, jak na oczach całej Unii i za jej pieniądze Polacy powoli potulnie zamieniają się w „prawdziwych Europejczyków”.

Samo pojęcie homo europaeus nie jest nowe – parędziesiąt lat temu za naszą zachodnią granicą rozpropagował je, wcielając w życie, pewien talent malarski, rozsławiony na całym świecie między innymi poprzez znak pozdrowienia znany w Polsce jako „zamawiam pięć piw”.

Dzięki Unii więcej rolników

Unia Europejska miała za nas załatwić jeszcze jeden problem – uzdrowić strukturę społeczną. Mnóstwo środków miało zostać przeznaczane na tzw. wyrwanie ludzi ze wsi. Tej kwestii poświęcimy chwilę ponieważ dobrze obrazuje charakter zmian, które zafundowała nam Unia.

Małe gospodarstwa, produkujące przede wszystkim na potrzeby własne, miały dzięki akcesji zostać wyparte przez duże, realizujące zamówienia z rynku (również zachodniego). Jednocześnie uruchomiono cały szereg programów skierowanych do rolników, powstałych głównie za pieniądze polskiego podatnika. I tak od wejścia do Unii polski rolnik mógł liczyć na dopłaty do ziemi (średnio 200 euro na hektar rocznie), fundusze dla młodych rolników na start (ok. 75 tys. złotych), renty strukturalne (dla osób z przedziału wiekowego 50-59 lat, które dzięki przekazaniu gospodarstwa młodemu rolnikowi, np. synowi czy córce, mogły dostać specjalną rentę wypłacaną co miesiąc w wysokości średniej rolniczej emerytury; początkowo w latach 2007-2013 mówiono o przyznaniu 50 tys. rent, ostatecznie takie świadczenie otrzymało ok. 14 tys. osób, pomimo iż chętnych było znacznie więcej). Trzeba przyznać, że dopłaty do pracy w rolnictwie są dość wysokie jak na polskie warunki. Jeżeli doliczyć do tego bardzo drogie mieszkania w miastach, to ogólny obraz wyłania się taki, że warto zostać rolnikiem.

No i dzięki strumieniowi euro liczba rolników, zamiast się zmniejszyć (chociaż nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle, ale taki zamiar mieli polscy politycy w 2004 roku), uległa zwiększeniu. W zeszłym roku skończył się Powszechny Spis Rolny i okazało się, że liczba osób utrzymujących się z rolnictwa zwiększyła się z ok. 1,95 miliona w 2002 roku do 2,2 miliona w 2010 roku. Aż 13-procentowy wzrost mógł niektórych zadziwić (przede wszystkim tych, którzy mówili, że liczba rolników spadnie), ale tak naprawdę to ci ludzie robią to, co im się opłaca. A opłaca im się życie z rolnictwa, choćby dlatego, że na start w mieście nikt nie daje 75 tysięcy złotych, że mieszkanie w mieście trzeba najpierw kupić, a wspomniane 75 tysięcy nie wystarczy nawet na pokoik z kuchnią, nie mówiąc o czymś większym dla rodziny. I że nie ma stałego dochodu z tytułu posiadania czegokolwiek, tylko na wszystko trzeba zarobić.

W związku z tym nie powinno dziwić, że życie z rolnictwa staje się coraz bardziej atrakcyjną alternatywą dla wielu ludzi. Dodatkowo można przecież czerpać dochody również z innych tytułów (ot, jeden z bardziej znanych rolników w Polsce to Rafał Ziemkiewicz, tylko nie jest znany akurat jako producent buraków cukrowych czy też doskonałych jabłek, lecz jako bardzo dobry publicysta oraz pisarz).

Budowa Europy B

Tak się kończą dotacje unijne, że zamiast przekształcić strukturę społeczną w bardziej nowoczesną, zmieniają Polskę w kraj jeszcze większej liczby rolników. Warto do tego dodać, że prawie 70% wszystkich gospodarstw ma obszar mniejszy niż 5 hektarów. Jeżeli do tego weźmiemy drożyznę – wynikającą choćby z tego, że rolnicy nie muszą już tak ciężko pracować, by osiągnąć jakiś dochód, bo „Unia daje”, przez co powierzchnia zasiewów się zmniejsza – to okaże się, że dotacje przelane do rolników mają odwrotny skutek od zamierzonego. A mają taki, bo natura ludzka polega właśnie na tym, że ludzie robią to, co im się opłaca. Jeśli opłaca im się bardziej szanować swój czas, za co i tak dostają pieniądze, to zostają na roli i pobierają różne gratyfikacje, zamiast iść i pracować do miasta. Liczba rolników bez Unii Europejskiej i jej dopłat, sama by się uregulowała w średnim okresie. Może nasi zastąpiliby rolników niemieckich i francuskich, którzy dopłaty mają jeszcze większe (więc jeszcze bardziej nie chce im się pracować), i ich liczba jeszcze by się zwiększyła. Ale tego nie wiemy i sądząc po kolejnej siedmiolatce unijnej (nowy budżet na lata 2014-2020), długo się nie dowiemy.

Z pewnością z faktu zwiększenia swojego potencjalnego elektoratu cieszy się PSL – będzie mogło bronić przywilejów rolników, mając za sobą jeszcze większą grupę społeczeństwa.

REKLAMA