Kościelak: Abp. Głódź. Cesarz Trójmiasta czy proboszcz z XIX-wiecznej literatury?

REKLAMA

W końcu kwietnia br. minęło pięć lat od chwili, gdy uroczystym ingresem do katedry w Oliwie rządy nad archidiecezją gdańską rozpoczął arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, wcześniej pierwszy biskup polowy Wojska Polskiego (1991-2004) oraz ordynariusz diecezji warszawsko-praskiej.

Jednak to nie ten mały jubileusz sprawił, że o abp. Głodziu było ostatnio głośno. Wcześniej, w połowie marca, tygodnik „Wprost” poświęcił osobie gdańskiego metropolity sążnistą cover story. Jej autorka, Magdalena Rigamonti, przedstawiła w nim abp. Głodzia jako despotę, zachowującego się jak „okrutny władca”, który „budzi strach, nie znosi sprzeciwu i za dobre wynagradza, a za złe karze”. W swojej „bogato wyposażonej prywatnej rezydencji” urządzał „pijackie biesiady”, podczas których wysyłał swojego przybocznego kapelana do sklepu po kiełbasę, „kazał nalewać alkohol”, besztając go przy tym wulgarnymi słowy. Rano na kacu wzywał go, żądając „actimelka”, a nawet wołał: „Bądź moim actimelkiem!”. Nie, nic z „tych rzeczy”. Autorka z góry zaznacza, że „to nie jest historia o molestowaniu seksualnym”. Według niej, tekst nie jest też „atakiem na Kościół katolicki”. To tylko „opowieść o jednym człowieku”.

REKLAMA

Artykuł we „Wprost” wywołał istną lawinę tekstów twórczo rozwijających podane w nim zarzuty. Ogólnopolska „Gazeta Wyborcza” w magazynowym wydaniu z datą 23-24 marca zamieściła całokolumnową „Hipotekę arcybiskupa” z podtytułem „Kogo lubi i szanuje Sławoj Leszek Głódź”. Tytuł nawiązywał do częstych wizyt sądowych komorników i obciążonych hipotek archidiecezjalnych nieruchomości, z oliwskim zespołem katedralnym włącznie. To efekt tzw. afery Stella Maris, sprokurowanej za rządów poprzedniego metropolity, abp. Tadeusza Gocłowskiego. „Gazeta” bierze jednak za dobrą monetę oświadczenie tego ostatniego, że kwestia zobowiązań po Stella Maris została już przezeń załatwiona, i przypisuje winę abp. Głodziowi, za którego rządów hipoteki te zostały formalnie nałożone.

W tekście przedstawiono także dwóch księży jako „ulubieńców” arcybiskupa. Pierwszy z nich to „proboszcz spod Gdyni skazany prawomocnym wyrokiem za rozpijanie i molestowanie 15-letniej Oli”. Pomimo to – twierdzi „Gazeta” – arcybiskup awansował księdza na kanonika kapituły kolegiackiej. W rzeczywistości jednak niemal natychmiast zawiesił go, a po wyroku zdjął ze znacznie bardziej istotnej funkcji proboszcza (członkostwo kapituły kolegiackiej jest godnością czysto tytularną). Swego drugiego rzekomego „protegowanego”, 69-letniego proboszcza z Gdyni oskarżonego o tzw. efebofilię (czyli seksualną skłonność do kilkunastoletnich chłopców), abp Głódź również „odziedziczył” po poprzedniku. Kiedy sprawa wyszła na jaw, usunął go z probostwa i wysłał na emeryturę.

Tydzień później, również na łamach „Wyborczej”, Jacek Żakowski w komentarzu zatytułowanym „Franciszek i Kościół gdańskich szaf” przeciwstawił „Kościół feudalny, wyniosły, urzędujący w pałacach pośród gdańskich mebli” lansowanemu przez papieża Franciszka „ewangelicznemu Kościołowi ubogich”. Całkiem zaś ostatnio „Gazeta Wyborcza” wiele miejsca w swoim ogólnopolskim wydaniu poświęcała „odkryciu”, że oto na działce wokół swej rezydencji hierarcha prowadzi „hodowlę danieli”. Ma to być dowód na łamanie przezeń prawa – wszak działkę tę archidiecezja nabyła na cele sakralne. „Gazeta” przezornie nie podaje, ile zwierzątek owa „hodowla” liczy i że nie są one źródłem żadnego dochodu, lecz pełnią po prostu rolę żywych, ekologicznych kosiarek do trawy; jeżeli jednak zostaną stamtąd usunięte, z pewnością zamieści kolejny tekst – tym razem w obronie „eksterminowanych” danieli…

Do chóru krytyków arcybiskupa dołączyła również propisowska „Gazeta Polska”. Jej stały autor, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, zganił „styl bycia niektórych hierarchów, wzorowany na świeckiej arystokracji”, jako rażące „odejście od ewangelicznych zasad pokory i ubóstwa” – czego przykładem jest właśnie „najnowsza sprawa z Gdańska, o której wiedział od dawna cały episkopat, ale milczał” – chociaż „po wypadku sufragana warszawskiego [czyli bp. Piotra Jareckiego, który prowadzonym po pijanemu samochodem „skasował” uliczną latarnię] wydawało się, że powstaną mechanizmy, które będą zapobiegać takim wydarzeniom”.

Pojawiły się także teksty w obronie metropolity – pierwsze z nich, m.in. autorstwa bp. Antoniego Dydycza, opublikował „Nasz Dziennik”. Dziekani wszystkich 24 dekanatów archidiecezji gdańskiej, z bardzo w Gdańsku szanowanym proboszczem Bazyliki Mariackiej ks. infułatem Stanisławem Bogdanowiczem na czele, wydali oświadczenie protestujące przeciwko szkalowaniu arcybiskupa i domagające się „zaprzestania obraźliwych pomówień”. W Wielki Czwartek głos w swojej sprawie zabrał sam abp Głódź, stwierdzając, że został „przesadnie pomówiony”, a „pomagali w tym niektórzy z naszych kapłanów”. Niestety, wybrali oni „sposób najgorszy z możliwych – samozwańczy sąd na łamach prasy”. Poprosił też, by zamiast takich „samosądów” postępować zgodnie z prawem Kościoła – tj. kierować osobiste bądź pisemne skargi do nuncjusza apostolskiego. Nietrudno bowiem zauważyć, że tekst Magdaleny Rigamonti zbudowany został w specyficzny, a zarazem perfidny sposób. Poważne, lecz trudne do sprawdzenia, oparte na anonimowych wypowiedziach zarzuty poniżania młodego kapłana oraz pijaństwa sąsiadują w nim z opisem zdarzeń bez wątpienia prawdziwych, które rozpatrywać jednak należy w kategorii nieszkodliwych, choć czasem irytujących przywar – jak np. to, że zabrawszy głos na tzw. gdańskim areopagu, hierarcha zbyt długo jak to się mówi, wyklaskany.

Chybione jest za to zarzucanie arcybiskupowi, że eryguje nowe parafie i chce budować świątynie – wszak należy to do jego podstawowych zadań. Zabiegi takie mają na celu nadać artykułowi pozór wiarygodności. Podobnie jest z opisywanym zamiłowaniem arcybiskupa do mocnych trunków. Co jakiś czas przypominane są opowieści o tym, jak to właśnie Sławoj Leszek Głódź, jeszcze jako biskup polowy Wojska Polskiego, narzucił tak ostre tempo toastów w samolocie do Charkowa, że pijący wraz z nim prezydent Kwaśniewski chwiał się potem nad grobami polskich oficerów. Tę przysłowiową „mocną głowę” wielu uważało wtedy za atut biskupa – np. wspomniany ks. Isakowicz-Zaleski, który w wypowiedzi cytowanej przez „Duży Format” (reportażową wkładkę do „Gazety Wyborczej”) z 17 maja 2008 roku stwierdzał: „Nie wiem, czy w tamtym pokomunistycznym wojsku zdobyłby autorytet i zaufanie, gdyby nie umiał pić. Mówię to bez najmniejszej złośliwości”. Jednak publicznie abp. Głodzia nikt pijanego nie widział.

Jako radny Miasta Gdańska uczestniczyłem co najmniej w kilku rautach i bankietach z jego udziałem i zawsze trzymał tzw. fason. O tym, że nie stroni od „wody rozmownej”, świadczyć mogły życzenia wojskowych kapelanów innych wyznań na zakończenie ingresu – czuć w nich było długą poligonową przyjaźń. Przyniosło to jednak praktyczny skutek duszpasterski – inaczej niż poprzednicy, arcybiskup osobiście uczestniczy w nabożeństwach corocznego tygodnia ekumenicznego. „Wyborcza” powinna go chyba za to pochwalić?

Swój oskarżycielski tekst z „Wprost” autorka zatytułowała „Cesarz Trójmiasta”. Cóż to za „cesarz”, który na rządzonym ponoć apodyktycznie terytorium nie jest w stanie załatwić sobie zgody władz, aby na peryferiach miasta postawić średniej wielkości kościół z 40-metrową wieżą? Określenie to znacznie bardziej pasowałoby do jego poprzednika, nazywanego wręcz „głównym kadrowym” regionu: jego pupilami byli zarówno rządzący już po 15 lat prezydenci Gdańska i Sopotu, jak i wieloletni marszałek województwa, obecnie europoseł Jan Kozłowski (wszyscy z PO, wcześniej SKL). Dlatego też nominacja abp. Głodzia wywołała wśród gdańskich polityków PiS nadzieję, że teraz oni będą się cieszyli podobnymi względami nowego metropolity. Nic takiego się jednak nie stało – abp Głódź dystansuje się od partii politycznych, podkreśla za to swoją więź z NSZZ „Solidarność”, nie bacząc, że związek popiera lewicową aż do bólu europejską Kartę Praw Podstawowych.

Trójmiejscy pisowcy nie dają jednak za wygraną, organizując wazeliniarskie happeningi w rodzaju publicznego przepraszania arcybiskupa za obraźliwe słowa Janusza Palikota itp. Czasami objawiają przy tym sporą ignorancję w kwestiach kościelnych, jak np. były już poseł PiS Zbigniew Kozak, który złożył publiczny donos na proboszcza prowadzącego Duszpasterstwo Ludzi Morza, że „bez zgody biskupa diecezjalnego” umieścił w swoim kościele tablicę upamiętniającą ofiary storpedowania niemieckiego okrętu „Wilhelm Gustloff” przez sowiecką łódź podwodną w 1945 roku – nie wiedząc, że zgoda taka nie jest potrzebna, a duszpasterstwo to prowadzą ojcowie redemptoryści…

Wbrew temu, co napisało „Wprost”, abp. Głódź zachowuje się nie tyle jak cesarz, lecz jak wiejski proboszcz z XIX-wiecznej literatury. Biorąc udział w poświęceniu tzw. Zielonego Pomnika, czyli specjalnego ogrodu urządzonego przez miejskich projektantów w miejscu, gdzie w 1987 roku na Zaspie stał pamiętny ołtarz papieski w kształcie okrętu, powiedział: „Co to za pomnik? Przyjdą kozy i go zjedzą”. Kiedy prasa skrytykowała tworzące dodatkową biurokrację wprowadzenie tzw. indeksów katechizacji dzieci i młodzieży, oburzony arcybiskup zareagował: „nikt nam nie będzie dyktował, co mamy robić”. Napotkawszy wrogie transparenty przeciwko budowie świątyni bł. Jana Pawła II w Gdańsku-Łostowicach, stwierdził, że „wszystkie te protesty spłyną do rynsztoka”. Takie zachowanie jest tylko „wodą na młyn” dla wrogich mediów, zraża też wielu ludzi życzliwych Kościołowi – można przecież to samo wyrazić grzeczniej.

Prawdą jest natomiast, że arcybiskup naraził się wielu duchownym. W ciągu dwóch pierwszych lat urzędowania ustanowił prawie 40 nowych proboszczów i tylko niewielka część tych nominacji wynikała z tzw. przyczyn naturalnych; w większości przypadków były to przenosiny na kolejną placówkę. Abp Głódź jest bowiem, podobnie zresztą jak ks. Isakowicz–Zaleski, przeciwnikiem probostwa trwającego dożywotnio lub do emerytury. Wywoływało to mniejsze lub większe protesty parafian; raz jednak, zamieniwszy w maju 2009 roku parafiami proboszczów z Pruszcza Gdańskiego i pobliskiego Łęgowa, spotkał się z tak zdecydowanym protestem wiernych z obydwu parafii, że po dwóch tygodniach wycofał się ze swej decyzji. „Arcybiskup jest od tego, by rozumieć ludzi” – oświadczył jednemu z zamienionych duchownych. Zapewne z tych samych powodów w marcu 2009 roku, niecały rok po ingresie, udał się jako zwykły obywatel na spotkanie prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza (PO), z mieszkańcami Oliwy. Wysłuchał z założonymi rękami mowy prezydenta roztaczającego świetlane wizje przyszłości dzielnicy, po czym sam zabrał głos, informując, że „w otoczeniu katedry pełno jest odrapanych bud, nie wiadomo do kogo należących. A obok murowane domy – bez okien, bez szyb, bez drzwi. Tu rocznie przyjeżdża półtora miliona turystów i jakaż to wizytówka jest? Oliwa jest tak mała, że można ją kapeluszem nakryć, nie może tak wyglądać. Od roku proszę o zmiany i nie widać poprawy” – zaatakował zaskoczonego włodarza. A ponieważ widownia takich, odbywanych regularnie przez Adamowicza spotkań w kolejnych dzielnicach składa się w połowie z będących tam służbowo radnych, urzędników i policjantów, w drugiej zaś części wyłącznie z ludzi niezadowolonych, nic więc dziwnego, że metropolita zyskał ogromny aplauz tych drugich, prezydent zaś musiał przełknąć gorzką pigułkę upokorzenia przed podwładnymi.

Jednak maniery takiego posła Stefana Niesiołowskiego, profesora entomologii, znacznie bardziej odległe są od salonowych – pomimo to mainstreamowe media go nie atakują i nie domagają się odeń rezygnacji. Przyczyna medialnej kampanii przeciwko gdańskiemu metropolicie musi więc leżeć gdzie indziej. Abp Głódź uchodzi za głównego rzecznika mediów o. Rydzyka w Episkopacie i właśnie jako taki stał się celem owych zmasowanych ataków. Ich pomysłodawcy zapewne wiedzą, że ktoś usłużny podsunie artykuły we „Wprost” i innych „poważnych” dziennikach papieżowi Franciszkowi, który przecież nawołuje do skromności. Ten zaś spojrzy na zdjęcie korpulentnego hierarchy, zdenerwuje się – i „cesarz Trójmiasta” zostanie odwołany.

„Mamy nadzieję, że papież Franciszek zrobi porządek w polskim Kościele! Jak nic musi tu wkroczyć Franciszek i rozgonić towarzystwo!” – wołali cytowani przez trójmiejską „Wyborczą” anonimowi internauci. W przypadku sukcesu owa „metoda na Głodzia” zostanie zastosowana w odniesieniu do kolejnych niewygodnych postaci polskiego Kościoła, na czele z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, który z racji władztwa nad „imperium” medialnym śmiało zasłużył na tytuł już nie cesarza, a imperatora.

Celem kampanii mogło być także zneutralizowanie głosu arcybiskupa w ważnej kwestii, jaką jest nominacja nowego biskupa pomocniczego archidiecezji. Dotychczasowy, ks. Ryszard Kasyna, w grudniu ub. roku objął rządy w sąsiednim Pelplinie. W myśl obecnej praktyki, sufragan – inaczej niż ordynariusz, który z zasady przychodzi z zewnątrz – powoływany jest spośród duchowieństwa danej diecezji. Jest o co się starać, gdyż spośród sufraganów, po odbyciu pięcioletniego „stażu” biskupiego, nominowani są ordynariusze, w tym hierarchowie najważniejszych stolic arcybiskupich i kardynalskich. Niewykluczone więc, że w ataki zaangażowani są niegdysiejsi najbliżsi współpracownicy abp. Gocłowskiego, mający kontakty w trójmiejskich, a nawet ogólnopolskich mediach, lecz których szanse na biskupi awans są przy obecnym metropolicie zerowe.

REKLAMA