Na kogo nie głosować?

REKLAMA

Wybory prezydenckie zbliżają się wielkimi krokami i nawet w antydemokratycznych środowiskach trwa dyskusja, na kogo głosować. Powiem od razu, że mimo całego mojego sceptycyzmu co do samej zasady wyborczej, za najgłupszy i za najbardziej bezsensowny wariant uważam bojkot. Kogo nie ma, ten się nie liczy. Kto nie głosuje, ten de facto mówi, że jest mu wszystko jedno, czyli akceptuje status quo – nawet jeśli nie głosując, chce powiedzieć, że tejże (nie)rzeczywistości nie akceptuje.

W tego typu felietonach ich autorzy zwykle piszą, na kogo głosować – i podsuwają kandydata wypachnionego i wyidealizowanego. Postanowiłem odejść od tego sztampowego modelu i napisać, na kogo i dlaczego głosować na pewno nie będę.

REKLAMA

Podstawowym dla mnie wyznacznikiem jest pochodzenie środowiskowe kandydatów. Nie mam tutaj na myśli ich pochodzenia narodowościowego czy rasowego, ale środowiskowe, gdyż to ostatnie wskazuje na rodzaj politycznej socjalizacji i na ogólną wizję świata, której hołduje kandydat. Wykształcone nawyki myślowe są istotniejsze niż konkretny program, a to dlatego, że programów dziś nikt nie czyta. Osobiście przypuszczam, że większość programów została napisana przez sztab specjalistów bez udziału samego zainteresowanego. Część z nich, jak sądzę, swojego programu w ogóle nie zna i nie traktuje serio niczego, co jest na papierze. Działania polityczne polityka – także i Prezydenta RP – wyznaczane są przez socjalizację polityczną i poglądy panujące w środowisku politycznym, z którego dana osoba pochodzi.

Właśnie dlatego uważam, że wolno głosować na każdego, kto tylko nie pochodzi z tradycji solidarnościowej. Wielokrotnie o tym pisałem, ale powtórzę raz jeszcze: każdy, kto wyszedł z tradycji „Solidarności”, mentalnie jest taki sam – bez względu na to czy nazywa się Duda, czy Komorowski. Obydwaj panowie nie tylko wywodzą się z tradycji solidarnościowej, ale obydwaj także byli członkami Unii Wolności, czyli partii skrajnie proeuropejskiej, akceptującej faktyczne podporządkowanie naszego kraju Niemcom (w sferze ekonomicznej i polityki wewnętrznej) oraz Amerykanom (w sferze polityki zewnętrznej). Każdy, kto podpisuje się pod tradycją solidaruchowsko-uwolską, uznaje tym samym, że styropian jest legitymacją do rządzenia w Polsce; podpisuje się pod tradycją przeciwstawną idei silnego państwa-minimum na rzecz socjalistycznego państwa biurokratycznego; utożsamia się z faktycznym zmierzchem polskiej państwowości od 1989 roku i jej Anschlussem do „unijnych standardów”; utożsamia się z tą gigantyczną falą złodziejstwa, demagogii, korupcji, partyjniactwa, partactwa i nieuctwa, którą wniosła do polskiej polityki tradycja solidarnościowa, wynosząc do władzy tysiące ludzi niekompetentnych, których jedyną legitymizacją był styropian.

Jeśli ktoś nam dziś mówi, że pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim zachodzą poważne różnie ideowe, ten albo kłamie umyślnie, albo patrzy na politykę wyłącznie przez pryzmat zażartego – to prawda – personalnego sporu w tej samej solidarnościowej rodzince. Spór ten nie dotyczy wizji Polski, lecz tego, czy natchnionym prorokiem predestynowanym do rządzenia nad Wisłą jest delegat solidarnościowego środowiska z PiS Andrzej Duda (były członek Unii Wolności), czy też jest nim delegat solidarnościowego środowiska z PO Bronisław Komorowski (również były członek Unii Wolności). Obydwaj ci politycy mogą zawzięcie spierać się w kwestii, czy dobrze się stało, że w czasach przedpotopowych obalono „niepodległościowy” rząd Jana Olszewskiego, ale mają tę samą wizję Polski. Tak samo reprezentują stanowisko probanderowskie wobec Ukrainy, chcą nawracać na demokrację Białoruś i Rosję, popierają budowę hybrydy liberalizmu i socjalizmu w Polsce, zgadzają się na ekonomiczną podległość wobec Berlina i wyższość prawa płynącego z Brukseli nad prawem krajowym. Ich niezgoda dotyczy kwestii drugorzędnych, hałaśliwie podkreślanych, aby sprawić wrażenie, że toczą zawzięty spór o kształt Polski. W praktyce spór ma charakter personalno-towarzyski.

Jeśli ktoś chce, aby Polska wyszła z zaklętego kręgu walki o takie problemy jak to, w jaki sposób nad lotniskiem w Smoleńsku pojawiła się mgła i czy gen. Błasik był w kokpicie, czy go tam nie było – podczas gdy realne problemy Państwa Polskiego leżą odłogiem – ten nie może głosować na kogokolwiek, kto wywodzi się z tradycji solidarnościowej! Odsunięcie tych wszystkich ludzi od władzy uważam za absolutny priorytet i warunek sine qua non jakiejkolwiek rzeczywistej i strukturalnej reformy Państwa Polskiego.

Z oczywistych powodów będę także zniechęcał do głosowania na Magdalenę Ogórek. Nie, nie dlatego, że jest postkomunistką. Przeciwnie – dlatego, że nie pochodzi ze „starego dobrego” betonu partyjnego, ale reprezentuje – budzącą we mnie antypatię – postępową tzw. lewicę kawiorową. W tym przypadku wyjątkowo mi niesympatyczny jest znany „bergoglianizm” kandydatki, czyli połączenie socjalizmu w państwie z ocierającą się o herezję wizją Kościoła ubogiego, uległego przed liberalnym światem i chcącego mu się przypodobać za pomocą rozmaitych fikołków. Katolik stojący na uszach nie jest katolikiem odpowiadającym na wyzwania współczesności, lecz katolikiem stojącym na uszach!

Chcę przez to powiedzieć, że namawiam Państwa do głosowania na kandydatów antysystemowych. Dość już wmawiania nam, że trzeba wybrać mniejsze zło, gdyż wybór preferowanego kandydata to głos stracony. Za głos rzeczywiście stracony uważam taki, który został oddany na któregokolwiek przedstawiciela tradycji solidarnościowej, która doprowadziła polską państwowość do ruiny, przemieniając Państwo Polskie w miejsce gry rozmaitych lobbies i wywiadów, gdzie runął ośrodek suwerenności i jakakolwiek myśl o suwerennym państwie. Lekarstwem na tę katastrofę nie jest wizja świata zaczerpnięta od heretyckich waldensów. Polska potrzebuje dziś na prezydenta kogoś, kto odbuduje Państwo (przez duże „P”), zdeetatyzuje gospodarkę i zacznie prowadzić autonomiczną politykę zagraniczną.

REKLAMA