„Nigger” czyli oblicza politycznej poprawności w USA

REKLAMA

Niemal codziennie Ameryką wstrząsa jakaś chryja o podłożu rasowym. A wszystko przez jedno magiczne słowo „nigger”, które jest w kulturze amerykańskiej w sposób szczególny napiętnowane. Użycie go przez osobę pełniącą funkcję publiczną lub społeczną jest równoznaczne z unicestwieniem własnej kariery. Przekonał się o tym niedawno 82-letni Robert Copeland, zasłużony komisarz lokalnego Departamentu Policji miasta Wolfeboro w stanie New Hampshire.

W restauracji lepiej milczeć

REKLAMA

Copeland cieszył się dotychczas tak dużym zaufaniem mieszkańców miasta, że pomimo wieku został ponownie wybrany w marcu bieżącego roku na kolejną kadencję na stanowisku komisarza miejskiej policji. Byłoby to piękne zakończenie kariery starszego pana, gdyby nie pewna jego słabość. Podczas częstych wizyt w lokalnej restauracji Nolan’s Brick Oven Bistro Robert Copeland miał w zwyczaju głośno komentować to, co widział na monitorze telewizora zawieszonego nad barem. Ilekroć na obrazie pokazywał się prezydent Barack Obama, policjant oznajmiał na głos, że „znowu pokazują tego pier****nego czarnucha” (ang. fu**ing nigger). Po tych słowach starszy pan rozpoczynał tyradę na temat „tragicznych dla Ameryki i świata rządów tej małpy”.

Większość bywalców restauracji zbywała komentarze polityczne komisarza uśmiechem. Niektórzy znajomi klepali go po plecach, mówiąc „wygadaj się Bob, to ci ulży”.
Niestety, jak to bywa w życiu, w gronie klientów restauracji znalazła się 6 marca 2014 roku także zwolenniczka Obamy, którą komentarze policjanta najpierw przeraziły, a potem doprowadziły do szewskiej pasji. Teoretycznie Ameryka nadal jest państwem wolności słowa, więc zagorzała miłośniczka rządów mesjasza z Chicago nie miała komu poskarżyć się na tego „rasistę Copelanda”.

Pani Jane O’Tool postanowiła jednak wykorzystać o wiele lepszą broń przeciw niepoprawnym politycznie „białym szowinistom” niż prokuratura czy sala sądowa. Doniosła na swojego ziomka do lokalnej gazety „Concord Monitor”. Na początku opisana przez gazetę aferka nie zrobiła na nikim szczególnego wrażenia. Tak naprawdę niemal w każdym zakątku Stanów Zjednoczonych żyją ludzie, którzy równie dobitnie wyrażają ostre opinie o obecnym szefie rządu co Robert Copeland. Jeżeli nie liczyć bójek między samymi klientami, to w prowincjonalnych amerykańskich knajpach nikt nie jest karany za wygłaszanie swoich poglądów. Słaby odzew opinii publicznej jedynie zdenerwował lewicową aktywistkę, która postanowiła walczyć o zwolnienie Roberta Copelanda ze stanowiska komisarza lokalnej policji.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, O’Toole sięgnęła po pomoc na Facebooku. Nagle niczym z podziemia znalazło się 16 innych osób pragnących dołączyć do lokalnej krucjaty zwolenniczki Obamy. 17-osobowa horda wtargnęła na posiedzenie rady miasta i zażądała natychmiastowego usunięcia komisarza. Zdumiony przewodniczący rady Joseph Balboni oświadczył, że nie wpłynęło do niego pismo z rezygnacją z urzędu przez Roberta Copelanda. Kiedy jednak grupa, przekrzykując się wzajemnie, oświadczyła mu w ostrym tonie, że domagają się dymisji policjanta za nazwanie prezydenta USA „pier****nym czarnuchem”, Balboni w ostrych słowach odpowiedział: „Uważam ten pomysł za skrajnie głupi. Bob jest bardzo przyzwoitym, miłym i zasłużonym dla miasta jego mieszkańcem”.

„Pracował z wieloma czarnymi ludźmi w swoim życiu (…). Czasami zdarza mu się wypowiedzieć cierpkie słowa pod adresem pana Obamy, ale ta kobieta robi z igły widły” – dodał, kierując palec na Jane O’Tool.

Nieprzejednana postawa przewodniczącego rady miejskiej nie powstrzymała samozwańczej funkcjonariuszki wdrażania poprawności politycznej przed zrobieniem z tego mało istotnego incydentu barowego afery na skalę narodową. Społecznica wymusiła na stanowej gazecie „The Granite State News” publikację swojego listu na temat wydarzenia. Wkrótce gazeta musiała też opublikować ciekawą i niezwykle trafną odpowiedź Roberta Copelanda: „Chociaż uważam, że problemy związane za sprawami rasowymi w tym kraju są doniosłe i mają obecnie ogromne znaczenie, nie mam żadnych fobii rasowych” – podkreślił autor listu. „Moje użycie określenia slangowego w stosunku do tych, którzy nie zasługują na szacunek, nie jest tajemnicą. Jest to zwyczajnie posługiwanie się prawami danymi mi jako obywatelowi przez I poprawkę do konstytucji”.

Kłopotliwy Mitt Romney

Zapewne na tej odpowiedzi sprawa by się zakończyła, gdyby nie zainteresowanie, jakie nagle wzbudziła u… Mitta Romneya. Pechowym zrządzeniem losu dla 82-letniego policjanta, w mieście Wolfeboro ma swój dom były gubernator stanu New Hampshire i republikański kandydat na urząd prezydenta w 2012 roku. Z tego powodu Romney nie mógł milczeć w tej sprawie, chociaż zapewne wolałby się do niej nie mieszać. Niepokojony przez lokalną i stanową prasę zaapelował do władz miasta o natychmiastową dymisję komisarza. W swoim liście tak uzasadnił swoje stanowisko: „podłe epitety stosowane i potwierdzone przez komisarza policji są w naszej społeczności nie do zaakceptowania”. Reakcja władz miasta na taką interwencję była natychmiastowa. 17 maja zwołano specjalne posiedzenie rady miasta. W liczącym 6300 mieszkańców Wolfeboro większość obywateli była za zachowaniem stanowiska przez zasłużonego komisarza. W czasie wielogodzinnej, bardzo burzliwej dyskusji ponad 100 osób przedstawiało argumenty broniące komisarza. Dopiero nad ranem w niedzielę starszy pan uległ zmęczeniu. Ratując jedność miasta, sam podał się do dymisji. Kiedy opuszczał salę posiedzeń rady miejskiej, towarzyszyły mu gromkie brawa.

„Użyłem słowa »czarnuch« wyłącznie w stosunku do obecnego okupanta Białego Domu, a nie wobec kogokolwiek innego” – podkreślił przed opuszczeniem sali były komisarz. „Nie zamierzam za to nikogo przepraszać, ten człowiek zasługuje w mojej opinii na takie określenie oraz na jeszcze mocniejsze”.

W Wolfeboro czarnoskórzy mieszkańcy stanowią 20 procent ludności. To dość dużo jak na proporcje etniczne stanu New Hampshire, gdzie ogółem czarni stanowią zaledwie 1% mieszkańców. Miasto podzieliło się niemal równo między zwolenników i przeciwników Roberta Copelanda. Na przykład 64-letni biały stolarz Ernie Bauer uważa, że sposób, w jaki Copeland nazywa prezydenta, jest skrajnie obrzydliwy. „Tego typu określenie uważałem za skrajnie obrzydliwe już pół wieku temu, kiedy można je było wypowiadać bez żadnych konsekwencji” – podkreślił. Dla innych mieszkańców przerażający jest fakt, że można stracić pracę, dobre imię, honor zdobyty w czasie wojny i zasługi dla bezpieczeństwa miasta tylko w imię głośno wypowiadanych poglądów politycznych. Nawet niektórzy czarnoskórzy koledzy Copelanda uważają, że jest to zjawisko o wiele bardziej niebezpieczne niż nazywanie konkretnego polityka obelżywym epitetem.

„Kto zabroniłby mi nazwać prezydent Busha głupkiem z Teksasu, gdybym tak chciał nazwać go publicznie?” – pyta chcący zachować anonimowość jeden z czarnych mieszkańców miasta, wypowiadający się dla lokalnej gazety.

Interwencja Mitta Romneya w całą sprawę jest niesmaczna i dowodzi, że ten polityk nie rozumie, że precedens pozwalający na zwolnienie ze stanowiska zasłużonego specjalisty tylko ze względu na jego światopogląd może być otwarciem politycznej puszki Pandory. Poprawność polityczna jest mieczem obosiecznym i kto nim wojuje, od niego ginie.

Popisy ignorancji

Webster’s Dictionary tłumaczy znaczenie słowa nigger nie tylko jako pogardliwe określenie Murzyna, ale także jako „osobę każdej rasy lub pochodzenia w odniesieniu do jej niewiedzy i ignorancji”. Można więc w zasadzie nazwać słowem nigger każdego ignoranta.

Norvell Rose z „Today’s News” uważa, że takim typem człowieka jest właśnie Barack Obama, który lekceważy tradycję i dobre stosunki USA z Wielką Brytanią. Publicysta opracował długą listę skandalicznych wypowiedzi lub decyzji Obamy, obrażających ludzi, organizacje czy narody. Oto kilka przykładów. W lutym 2011 roku prezydent, przemawiając do żołnierzy oddziału SEALS odpowiedzialnych za zabicie Osamy bin Ladena, nazwał operację Neptune Spear „największą bitwą w historii narodu amerykańskiego”. Dzień później media wyśmiały Obamę. „Czyżby operacja zabicia schorowanego Bin Ladena w jego własnym łóżku, bronionego przez kilka kobiet i podrostków, była czymś bardziej chlubnym niż bitwa pod Cowpens, D-day czy bitwa o Okinawę?” – pytali się amerykańscy publicyści i wojskowi. Innym przykładem ignorancji administracji Obamy jest podręcznik wydany w grudniu 2012 roku dla żołnierzy stacjonujących w Afganistanie. Instrukcja nakazuje oddziałom nie łamać norm lokalnej kultury islamskiej. Podręcznik nie tylko nakazuje nie niszczyć, a nawet nie dotykać jakichkolwiek obiektów sakralnych, ale nawet nie obrażać samych talibów. Żołnierzom nie wolno także „stawać w obronie bitych kobiet”, „krytykować powszechną w tym regionie świata pedofilię” czy lekceważyć cokolwiek związanego z islamem.

Odpowiedź środowisk wojskowych na wydany podręcznik była jednoznaczna: „to co my do cholery robimy jeszcze w Afganistanie?”.

Kolejnym przykładem skrajnej arogancji wobec amerykańskiej armii jest narzucony i sponsorowany przez administrację Obamy program usunięcia wszelkiej symboliki chrześcijańskiej z sił zbrojnych. Głównym „komisarzem politycznym” Obamy w zakresie zwalczania chrześcijaństwa jest niejaki Mikey Weinstein, żydowski prawnik i przedsiębiorca, były oficer Sił Powietrznych USA, który za pomocą grupy „Jews In Green” zwalcza wszelkie nawiązania do symboliki chrześcijańskiej w ceremoniale wojskowym. Ten Lew Trocki amerykańskiej armii pozwala sobie na wyjątkowo chamskie komentarze pod adresem chrześcijan w siłach zbrojnych USA. Kilka miesięcy temu zszokował środowisko mundurowych, mówiąc: „Dzisiaj stajemy twarzą z niezwykle dobrze zorganizowanymi gangami potworów fundamentalizmu chrześcijańskiego, którzy terroryzują swoich amerykańskich rodaków przez powszechny dostęp do broni palnej i narzucanie sfałszowanej przez chrześcijaństwo historii podporządkowanemu im środowisku sił zbrojnych”. Choć tekst ten brzmi niemal jak przemówienie Lwa Trockiego do komisarzy wojskowych, to nie poruszył zwierzchnika sił zbrojnych. W przeciwieństwie do nieszkodliwego seniora z New Hampshire, ten antychrześcijański hucpiarz nadal cieszy się przywilejami w sferze publicznej.

Tolerując tego typu język, Obama dowodzi swojej nadzwyczajnej ignorancji. Innym przykładem mogą być wpadki prezydenta w relacjach z Wielką Brytanią. W czerwcu 2011 roku Hilary Clinton za pozwoleniem Baracka Obamy obraziła Zjednoczone Królestwo, podpisując w Buenos Aires rezolucję Organizacji Państw Amerykańskich (OAS) domagającą się „zwrotu” Falklandów Argentynie. Mimo że Brytyjczycy znieśli tę obrazę w sposób szczególnie opanowany, Obama postanowił dokończyć dzieła, nazywając w lipcu 2012 roku Nicolasa Sarkozy’ego i naród francuski „najlepszymi przyjaciółmi i sojusznikami USA”.

Także entuzjastyczny stosunek Obamy do kwestii zbudowania federalnego państwa europejskiego jest wątkiem stale niszczącym relacje amerykańsko-brytyjskie. W 2009 roku Obama oświadczył w wywiadzie dla dziennika „The Irish Times”: „Wierzę w europejski i amerykański interes, jakim będzie silna, zjednoczona Europa”. Kilka dni później Joe Biden nazwał Brukselę „stolicą wolnego świata”. O determinacji Obamy w sprawie federalizacji Unii Europejskiej przekonali się ministrowie brytyjskiego gabinetu, którym ambasador amerykański w Londynie Louis Susman oświadczył bez żadnych oporów: „ostrzegam was, wszystkie kluczowe relacje między nami płyną tylko i wyłącznie przez Europę (…); chcę wstrząsnąć Brytanią tak, aby zrozumiała, że musi zostać w zjednoczonej Europie. Stany Zjednoczone nie chcą widzieć zmniejszenia roli Wielkiej Brytanii w Europie ani trochę!”.

Tą postawę administracji Obamy wobec swojego najlepszego sojusznika można skomentować powiedzeniem Giordano Bruno, który mawiał, że „ignorancja i arogancja to dwie nierozłączne siostrzyce”.

REKLAMA