O bałaganie na prawicy

REKLAMA

To, co dzieje się pośrodku i na lewicy, nie jest wcale ciekawe, gdyż „jedni rodzą się nijacy, inni w pocie czoła do nijakości przychodzą, innych nijakość szuka sama” – a jak już takiego znajdzie, to prawie zawsze okazuje się, że jest to jakiś Błaszczak lub Napieralski. Tymczasem – jak to już było wcześniej artykułowane – zasadniczym celem mniejszych ugrupowań prawicowych jest przełamanie dotychczasowego monopolu PO i PiS na prawicową reprezentację w parlamencie, co mogłoby stanowić zaczyn do zmiany obecnego układu politycznego. Czy nie są tego dowodem przeciekające do mediów informacje dotyczące np. kandydatów do parlamentu, wśród których obok dotychczasowych zblazowanych działaczy wymieniani są serialowi gwiazdorzy czy seksowne panienki, zwane już umownie „parytetem”?

To butwienie systemu jest coraz częściej widoczne i niektórzy ludzie również zaczynają dostrzegać to, czego wcześniej – w imię świętego spokoju – nawet nie chcieli widzieć. Taka sytuacja stwarza potencjalną szansę dla ugrupowań pozaparlamentarnych, ale ten niejako zewnętrzny potencjał należałoby jeszcze wprząc w szereg swoich celowych działań ukierunkowanych na pokonanie przeszkody o nazwie próg wyborczy.

REKLAMA

Prawicowe kasty

Drugim środowiskiem, które walczy o swój polityczny byt po tej stronie, jest krąg skupiony wokół secesjonistów wywodzących się głównie z PiS, czyli Prawica RP z Markiem Jurkiem na czele i PJN pod przewodnictwem Pawła Kowala. Są to partie o słabej sile organizacyjnej, a ich głównym atutem jest nadreprezentatywna obecność w mediach. Prawica RP może liczyć na poparcie części katolickiego kleru. Ale liderzy tych ugrupowań doskonale wiedzą, na czym siedzą – tak samo jak doskonale wiedzą, że przegrana ich partii w nadchodzących wyborach nie tylko pozbawi mandatów niektórych obecnych posłów PJN, ale także postawi pod znakiem zapytania dalszy byt ich organizacji politycznych. Niestety tylko w słabości organizacyjnej PR i PJN upatruję skłonność liderów do zawierania sojuszy z innymi partiami, które miałyby być dostarczycielem siły roboczej do zbierania podpisów, bez których nawet start w wyborach okazałby się niemożliwy. Ta dość gorzka uwaga, mająca swoje zakorzenienie jeszcze w skromnych doświadczeniach kampanii wyborczej sprzed czterech lat, nie jest podyktowana chęcią dyskredytowania tych konkretnych partii i ich działaczy, ale zwróceniem uwagi na pewien problem wypływający ze sposobu myślenia o polskiej polityce, charakterystyczny dla konkretnych liderów partyjnych. Sam fakt, że politycy PR oraz PJN wywodzą się z partii systemowych, sprawia, że nie tylko nie są oni zdolni do radykalnego zanegowania systemu, który przecież wiele lat współtworzyli, ale także w dużej mierze na skutek własnego oportunizmu są przekonani, że ci wszyscy, którzy przez 20 lat byli niezdolni do układania się najpierw z AW„S” czy później z PiS, są rzeczywiście w jakimś stopniu oszołomami czy ogólnie takimi politycznymi Morlokami, do których Elojowie (co z tego, że „upadli”) mogą odnosić się z pewnego rodzaju wyższością i dyktować im warunki współpracy.

Te warunki współpracy opierają się na przekonaniu, że to właśnie oni mają lepsze polityczne nazwiska, lepsze pomysły polityczne, lepszy polityczny brand, potrzebują natomiast chłopa pańszczyźnianego, który mógłby jeszcze owe wyimaginowane majątki za darmo obrobić swoimi rękami.

„Endek tam stańczyka wspiera…”

Trzecie środowisko po tej stronie sceny politycznej tworzą osoby głosujące onegdaj na Ligę Polskich Rodzin, które przez wzgląd na organizacyjny uwiąd tej formacji miotają się obecnie ze swoimi sympatiami od PO, poprzez PiS, na różnych mniejszych ugrupowaniach skończywszy. Jednakże część osób z tego środowiska, głosująca obecnie w większości na PiS, gdyby dostała konkretną alternatywę w postaci komitetu wyborczego, którego przynajmniej część kandydatów nie wstydziłaby się krytykować obecnych porządków przez pryzmat haseł uznawanych za narodowe, z pewnością byłaby gotowa taki projekt poprzeć. Wielkość tego poparcia w skali kraju z pewnością byłaby jedynie ułamkiem niegdysiejszej popularności LPR, ale na świadomy elektorat w granicach od 1-2% z pewnością można w tym wypadku liczyć. Co ciekawe, echa dawnej świetności LPR są tak silne, że do dzisiaj partia ta – mimo że prowadzi pozorowaną działalność – jest uwzględniana w większości sondaży, w których uzyskuje ok. 1% poparcie, chociaż popularność haseł ruchu narodowego jest z pewnością większa niż teraźniejsza popularność partii utożsamianej z tym ruchem.

Prawicowe obediencje

Jak wiadomo z historii Kościoła, na przełomie XIV i XV wieku miała miejsce tzw. schizma zachodnia, która trwała blisko 40 lat, a jej efektem było jednoczesne urzędowanie najpierw dwóch, a następnie nawet trzech papieży. Skoro takie rzeczy zdarzały się w instytucji Kościoła, to trudno dziwić się, że mają one miejsce w takich bytach jak współczesne partie polityczne, gdzie także buzują rozmaite namiętności ludzkie, panoszy się „korupcja polityczna”, a poczucie wagi problemu i odpowiedzialności za decyzje jest jakby nieco mniejsze. Niezależnie od tego obecne rozbicie środowiska UPR-owskiego, w którym mamy już co najmniej dwie obediencje – tj. poznańską i krakowską – oraz trzech papie… – tzn. oczywiście prezesów, musi budzić niestety zażenowanie.

Dzieje się to dodatkowo w czasie, kiedy rzeczywiście istnieją jakieś minimalne zewnętrzne warunki do zanegowania fałszywej alternatywy PO lub PiS, dlatego prowadzone publicznie spory o partyjną sukcesję tym bardziej wydają się małostkowe. Piszę to z pozycji człowieka cywilizacji łacińskiej i przeciwnika kruczkarstwa, a zarazem człowieka przekonanego, że nasze ziemskie działania nie są elementem gry o sumie zerowej, że pewne efekty działania nie są także wyłącznie prostym następstwem przychodów i kosztów, a ustępstwa dokonane na polu ambicji własnych często w przyszłości owocują korzyściami większymi niż pozorne bieżące zyski, wynikające ze strategii „psa ogrodnika”.

Jestem także przekonany, że nie dobro partii, nie dobro członków partii, nie dobro wyborców etc. – ale wyłącznie osobiste ambicje i animozje są przyczyną obecnych środowiskowych sporów uniemożliwiających wspólne działania, mogące prowadzić do sukcesu wyborczego. Nie chciałbym rozstrzygać, kto jest bardziej winny takiego stanu rzeczy, gdyż winę widzę po wszystkich stronach prowadzonego sporu, w którym aż roi się od niekonsekwencji, ukrywania prawdziwych powodów za parawanem powodów o stopień szlachetniejszych czy po prostu niewłaściwego interpretowania faktów.

Nie przytaczając nazwisk – gdyż nie o personalia mi chodzi ani o dołożenie komukolwiek – niedawno jeden z działaczy opowiadających się za obediencją poznańską tak opisał moment swojej konwersji: „dopiero 15.01.2011 r. na Konwencie w Józefowie dostałem »Obuchem w Głowę«. Zaczęło docierać do mnie, że coś tu nie jest tak. Zacząłem od historii Partii. I doznałem szoku. Partia nigdy nie startowała do wyborów pod swoją nazwą”. Najciekawsze w kontekście tej wypowiedzi było to, że została opublikowana bodajże 2 dni po tym, jak poznańska obediencja zawarła porozumienie wyborcze z Prawicą RP, zgadzając się zarazem na wystawienie swoich kandydatów pod nazwą partii Marka Jurka. Jak widać, autor wypowiedzi kilka miesięcy wcześniej „doznał szoku”, że partia nie startowała w wyborach pod swoją nazwą, przeskakując jednocześnie do frakcji, która zrobiła dokładnie to samo, co jednak nie poskutkowało już kolejnym szokiem. Czyżby zadziałał tu mechanizm znany z pewnego dowcipu o delikwencie, który skoczył z wieży Eiffla i nic mu się nie stało. Najlepiej quasi-naukowo nazwać takie zdarzenie przypadkiem. Ale ten sam jegomość wszedł za chwilę na wieżę, ponownie skoczył i znowu wyszedł z opresji cało – cóż, pewnie nieco szokujący, ale niewątpliwie byłby to cud. Gdyby jednak ten sam człowiek wyszedł po raz trzeci, skoczył i zakończyło się to dla niego znowu szczęśliwie – z całym przekonaniem moglibyśmy wtedy mówić o przyzwyczajeniu. Taki sam mechanizm obronny działa zapewne w przypadkach szoku politycznego.

Rdzeń programowy czy jednak personalia

Jeszcze raz podkreślam, że nie chodzi mi o polemikę z konkretnym, zapewne sympatycznym działaczem, ale o pokazanie dość rozpowszechnionego mechanizmu rozchodzenia się oficjalnych deklaracji z rzeczywistymi zamierzeniami, a następnie działaniami. Gdy czytałem onegdaj wystąpienie programowe p. Józwiaka, było dla mnie jasne, że celem nowej frakcji jest zawarcie wyborczego przymierza z PiS – i tak samo jasne było już wtedy, że PiS ma takie koalicje głęboko w nosie. Obecnie zwolennikami bezwarunkowego schowania się pod skrzydłami geniuszu Kaczyńskiego jest zapewne jedynie grupa skupiona wokół pewnego pastora („z wychowania ateisty”), który niedawno, z okazji kolejnej miesięcznicy katastrofy smoleńskiej, bolał, iż „Polakom brakuje nienawiści”. Ale zostawiając na boku różne kalwińskie przesądy polityczne, można przypuszczać, że Marek Jurek nadal na różne sposoby próbuje doprowadzić do zawarcia wyborczego porozumienia z PiS – w końcu skoro miejsca na listach tej partii obiecano już Dornowi, to dlaczego nie miałby powrócić Jurek, którego czyściec polityczny trwa przecież znacznie dłużej.

Trudno przesądzać, czy Marek Jurek będzie skutecznym pasem transmisyjnym na listy PiS; niezależnie od tego nadal pozostaje pytanie o sens prowadzenia wzajemnych pyskówek pomiędzy różnych frakcjami, z których i tak żadna nie przymierza się do wyborczego startu pod szyldem UPR. Dokładnie przeczytałem wywiad p. Józwiaka dla „NCz!”, znajdując tam słuszną opinię, że jednoczenie się prawicy powinno dokonywać się „nie tyle wokół ambicji osobistych pojedynczych liderów, co wokół wspólnego rdzenia programowego” – by za chwilę przeczytać ze zdumieniem, iż wspólny start z Nową Prawicą jest możliwy jedynie w sytuacji, gdy „jej szeregi opuści Janusz Korwin-Mikke”. Jest w tym wywiadzie także wyjątkowo ciekawy przykład żonglerki danymi, z której wynika, że 2,5% Janusza Korwin-Mikkego z ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, zatem uzyskane w skali kraju, stanowi według prezesa Jóźwiaka „te ponad 2 proc. głosów” i jest „wynikiem bardzo słabym”, natomiast 4,1% Marka Jurka jedynie z okręgu warszawskiego w wyborach unijnych z 2009 r. jest wynikiem „rewelacyjnym”. Są to niestety dziwne wnioski (JKM w tych samych powiatach około warszawskich i w Warszawie, w których Jurek zdobył w 2009 r. 34 tys. głosów, w 2010 r. w wyborach prezydenckich dostał ponad 48 tys. głosów – między 4 a 3% poparcia nie ma aż tak szokującej różnicy), a przy okazji chciałbym wyjaśnić, że używanie terminu „wynik poniżej błędu statystycznego” w przypadku zliczenia wszystkich rzeczywistych głosów jest, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem.

O błędach statystycznych mówimy jedynie w przypadku oszacowania dokonanego na próbie losowej, gdzie mamy do czynienie z określonym prawdopodobieństwem popełnienia błędu oszacowania.

Nowa prawica, stare priwyczki?

W niedawnym sondażu przedwyborczym spośród partii znajdujących się poniżej progu wyborczego bodajże najlepszy wynik zanotowała UPR – było to 2%, podczas gdy inne ugrupowania, w tym PJN czy LPR, uzyskały 1 proc., a niektórych partii, jak Prawicy RP, nie notowano w ogóle. Paradoks polega na tym, że żadna z obediencji przypisujących sobie prawo do partyjnego logo nie zamierza startować do Sejmu pod nazwą UPR, z kolei sondażownie i media najwidoczniej nie nadążają za zmianami w szeregach prawicy.

Faktem jest, że część dawnego środowiska UPR-owskiego w krótkim czasie zdążyła już przetestować kilka szyldów, by wspomnieć PJKM, następnie WiP, dalej UPR-WiP i obecnie Nową Prawicę, która też zmieniła się już w Nową Prawicę – Janusza Korwin-Mikke. Czasami za tymi zmianami nie nadążają najzagorzalsi sympatycy, co dopiero mówić o wyborcach czy nieprzychylnych prawicy mediach.

Nie chodzi jednakże o semantyczne zamieszanie, ale również o klarowne wyjaśnienie wyborcom swoich najbliższych celów politycznych, a zarazem o właściwą identyfikację oczekiwań swojego potencjalnego elektoratu. Radykalizm tej grupy wyborców – a sam przecież do tej grupy należę – nie jest radykalizmem motłochu, którego rajcują opowieści o wtrącaniu obecnych dygnitarzy do lochu przeplatane dygresjami o konieczności poszanowania finansowych „praw nabytych” ubeków i dygnitarzy kompartii. Nie są to też polityczni kalwiniści, „przyjmujący nieszczęścia innych za przejaw woli bożej” i „zawsze chętni do wygłaszania kazań”. Przecież wolny rynek to przede wszystkim wolność, a nie wyzysk, który nie wiem dlaczego jest tak często prezentowany jako zasadnicza idea porządkująca działania człowieka ekonomicznego. Zasadę wolnego rynku stanowi tak podkreślane przecież przez szkołę podażową dawanie – daj abyś mógł otrzymać.

Razem czy osobno

Podchodzę z dużym dystansem do takich kwestii jak sumowanie się elektoratów czy tym bardziej premia za jedność. Obecnie nie tyle jednak chodzi o zdobycie jakiejś dodatkowej premii za zjednoczenie, co o pewnego rodzaju łopatologiczne zachęcenie ludzi do zagłosowania na inny komitet niż PiS-owski lub platformerski, w rozumieniu oczywiście komitetu prawicowego, gdyż jakaś tam lewicowa drobnica w rodzaju partii pracy itp. z pewnością znowu wystartuje i nieco głosów zabierze. Nieco irytujące były też niedawne tłumaczenia prof. Wielomskiego, który swój sceptycyzm co do sensu wystawiania wspólnego komitetu tłumaczył możliwością awansu kogoś innego z listy zamiast osoby, na którą oddałoby się głos (bardzo realna – na podstawie dotychczasowych doświadczeń – premia za pierwsze miejsce). Ale czy lepsza jest wspomniana strategia psa ogrodnika, który sam nie zje i drugiemu nie da, w sytuacji gdy głos oddany na daną listę umożliwia komitetowi przekroczenie progu wyborczego, dzięki czemu być może ktoś popierany przeze mnie z mojego okręgu wprawdzie nie zostanie posłem, ale jest szansa, że wybrany zostanie ktoś równie wartościowy z pozostałych kilkudziesięciu okręgów wyborczych?

Polska wprawdzie nie jest szczególnie dużym krajem, ale na tyle sporym, że jeżeli ktoś ze względu na osobiste niechęci nie chciałby widywać się ze swoim nielubianym koalicjantem, to z pewnością mógłby szczęśliwie dla sprawy działać bez takiej konieczności. Przecież można do takich spraw podejść po męsku, a nie hołdując zasadzie babskiej pamiętliwości.

Nie chodzi bowiem o zgodę za wszelką cenę, ale jeżeli ma się ambicje rozstrzygać sprawy dotyczące całego kraju i narodu, to wypadałoby nieco mniej uwagi poświęcać własnemu ego.

REKLAMA