O pańszczyźnie na przykładzie śmieci

REKLAMA

Pogląd na sytuację chłopa pańszczyźnianego w dawnej Polsce oczywiście zależy od sympatii politycznych – i od, najogólniej rzecz biorąc, myślowych przyzwyczajeń wypowiadającego się we tej sprawie. Wedle poglądu skrajnego owa sytuacja była gorsza niż położenie niewolnika na brazylijskiej czy wirginijskiej plantacji i gorsza niż życiowe perspektywy Żyda w warszawskim gettcie A.D. 1942. A to dlatego, że skrajny egoizm, zacietrzewienie, krótkowzroczność, umysłowa tępota oraz wyssane z mlekiem matki przesądy klasowe naszej szlachty, która chłopów w ogóle za ludzi nie uważała, wykluczały jakikolwiek postęp w tej materii. Dopiero oświecona ingerencja państw zaborczych przyniosła ulgę udręczonemu ponad ludzką miarę chłopstwu – czego zresztą pełno jest materialnych świadectw, w postaci chociażby galicyjskich „kapliczek pańszczyźnianych“, pod fundamentami których uwolnieni przez dobrego Cesarza chłopi grzebali w obecności miejscowego landrata, a chociażby i policjanta z cyrkułu spisy swoich powinności wobec pana-krwiopijcy.

Owo uwolnienie z pańszczyźnianego jarzma tak zapadło chłopstwu w pamięć, że jeszcze w latach międzywojennych podczas budowy drogi próba przesunięcia takiej kapliczki, z pogrzebanymi pod nią „na wiek wieków” powinnościami, wywołała zamieszki z ofiarami w ludziach. Charakterystyczne dla tego stanowiska jest postrzeganie stosunków między dworem a wsią w kategoriach „gry o sumie zerowej” – taka gra wyklucza jakiekolwiek korzyści ze współpracy. Zysk dworu jest stratą wsi i odwrotnie.

REKLAMA

Co ciekawe, do stanowiska tego skłania się także co najmniej jeden zwolennik pozytywizmu prawniczego – co o tyle nie dziwi, że prawodawstwo polskie z całą pewnością z pozytywizmem nic nie miało wspólnego – o czym zresztą między innymi pisałem w „Rzeczypospolitej Rycerzy Bożych”. Prawnik powinien jednak wiedzieć, że częste powtarzanie pewnych zakazów i ciągłe zaostrzanie kar za ich nieprzestrzeganie dowodzi raczej nieskuteczności owych zakazów niż tragicznego położenia dotkniętej nimi grupy ludności.

Rozstrzygnięcie, jak to naprawdę z chłopami pańszczyźnianymi było, wymagałoby mrówczej pracy, do wykonania której brak mi i środków, i kompetencji. Swoją drogą ciekawe, dlaczego nikt się tego zadania do tej pory nie podjął. Na doktorat zbyt skomplikowane (trzeba by się przekopywać przez archiwa sądowe, szlacheckie testamenty, księgi parafialne, listy i pamiętniki – a zrobienie tego na skalę, która by już sensowną syntezę umożliwiała, wymagałoby wielu lat pracy i raczej w pojedynkę jest nie do zrobienia…), na habilitację – jako praca jednak przyczynkarska, od ważkich tematów politycznych czy militarnych odległa – zbyt skromne?

Efekt jest taki, jaki jest. O ile wiem, położenie i losy chłopstwa w Polsce średniowiecznej są już w lepszy lub gorszy sposób opracowane. Podobnie opracowane są też dzieje chłopstwa pod zaborami (tu jest o wiele łatwiej, bo pojawia się nieznany wcześniej twór biurokratyczny w postaci policji, której raporty, łatwo dostępne, bo skoncentrowane na ogół w jednym miejscu, znacznie ułatwiają pracę dziejopisa…), a pośrodku – dziura.

Nie wiemy więc, czy zjawisko zbiegostwa chłopów ze wsi było incydentalne, czy powszechne. Czy panowie bez trudu zbiegłych chłopów łapali (świadectwa mówiące o łatwym, masowym wręcz wyłapywaniu chłopów zbiegłych przez granicę do jakiegoś węgierskiego magnata na Spiszu, są mimo wszystko czysto lokalnym fenomenem – można założyć, że ów magnat, w dodatku węgierski, zwyczajnie nie dbał o takie drobiazgi jak zaludnienie swoich dóbr albo nie umiał ich kontrolować…), czy zgoła wprost przeciwnie. Nie wiemy, skąd się brali osadnicy np. w dobrach takiego Jaremy Wiśniowieckiego (nie wiemy też tak do końca, ilu tych osadników było: Romuald Romański, którego biografię kniazia trzymam w tej chwili na kolanach, podaje, że wedle spisu z 1640 roku, dobra książęce liczyły 7603 „dymy” chłopskie, a wedle spisu z 1645 roku już 38.460 „dymów” – że jednak liczba głów chłopskich na każdy „dym“ przypadających to jedynie szacunek, a nie żaden konkret, to nie wiadomo, czy mówimy o liczbie 100-150 tys., czy też ponad 200 tysięcy poddanych, których się książę w pięć lat dorobił). Nie wiemy, skąd się brali osadnicy w setkach, jeśli nie w tysiącach wsi w całej Polsce, których nazwy przechowują pamięć o tym, iż ich mieszkańcy korzystali ze zwolnienia z świadczeń na rzecz dworu, musieli zatem być w czyichś dobrach świeżo osadzeni. Jak na przykład pierwotni mieszkańcy mojej Boskiej Woli, na części gruntów sąsiedniej wsi Boże gdzieś w XVII, może w XVIII wieku osadzeni. Możemy na ten temat snuć jedynie domniemania oparte na wiedzy pozaźródłowej.

Nie mam na to żadnych dowodów – ale pomysł, że wszyscy mieszkańcy wszystkich „Wól” w Polsce przywędrowali do nas z zagranicy, wygląda na szalony. Zresztą wsie zasiedlane przez obcojęzycznych przybyszów zwykle nazywano tak, że fakt ich obcego pochodzenia nie ulega wątpliwości. Równie szalony wydaje się pomysł, że takie masowe osadnictwo, zwykle następujące po ciężkich klęskach wojennych i spustoszeniu kraju (stąd większość wsi w Polsce datuje swoje istnienie albo od drugiej połowy XVII, albo od połowy XVIII wieku, kiedy to odbudowywaliśmy się po Potopie i po wielkiej wojnie północnej), opierało się tylko i wyłącznie na naturalnym przyroście demograficznym wsi i polegało na przesiedlaniu nadwyżki chłopskiej młodzieży z jednej wsi do drugiej w obrębie dóbr tego samego właściciela.

A skoro te dwa pomysły wyglądają na szalone, to już mniej szalony wydaje się pomysł, że gros osadników i na Ukrainie, i w Polsce właściwej było zbiegami, którzy w ten sposób, „głosując nogami”, przenosili się tam, gdzie im wolnizny i inną pomoc w zagospodarowaniu obiecano. Jeśli tak, to owych zbiegów było tysiące (skoro sam tylko Jarema zdołał – fakt, że na niespokojnej Ukrainie, gdzie mobilność ludności była większa niż gdzie indziej – w pięć lat zgromadzić między 100 tys. a 200 tys. przybyszów). A jeśli było ich tysiące, to znaczy, że ustawodawstwem przeciw zbiegostwu chłopów mogli sobie wielmożni posłowie zadki podcierać. Zakładając, że spisywano je na miękkim papierze ze szmat, a nie na pergaminie…

Nie można też, dyskutując o problemie chłopskim w dawnej Polsce, pominąć wpływu owych wielkich zniszczeń, które dwukrotnie, w połowie XVII i na początku XVIII wieku, zamieniły prawie cały kraj w pustynię – taką jak nie przymierzając moje grunta w Boskiej Woli, przez zdychającą komunę w połowie lat 80. porzucone na pastwę samosiejek oraz poszukiwaczy piasku budowlanego i miejsc nielegalnego składowania śmieci (zbliżamy się już do konkluzji, a więc do miejsca, w którym ujawnię tym z Państwa, którzy się jeszcze tego nie domyślają, dlaczego te dwa wątki zbiegły mi się w jednym artykule).

Jasne jest, że najbiedniejszym taką katastrofę było przeżyć najtrudniej. Jasne też jest, że w tym właśnie momencie ujawniało się – o czym już pisałem na łamach „NCz!” – że stosunki między dworem a wsią nie były bynajmniej grą o sumie zerowej. Wsie prywatne odbudowywały się szybciej od kościelnych, a kościelne szybciej od królewskich. Czy nie dlatego, że właściciele tych wsi – we własnym interesie – pomagali chłopom w odbudowie? Jak inaczej wytłumaczyć ten fenomen? Jak dla mnie jednak najpoważniejszym felerem owego zerojedynkowego opisu jest ukryte pod nim założenie, że chłopi pragnęli wolności. No bo przecież właśnie dlatego tacy byli uciśnieni i zniewoleni, że wolności nie mieli – prawda? Dlatego można porównywać ich sytuację do położenia niewolników na wirginijskiej plantacji.

Wiele zachowań chłopskich z okresu dobrze już zbadanego, czyli zaborczego, pozwala określić, czego chłopi pragnęli. Chłopi pragnęli z całą pewnością najeść się: dlatego np. na przednówku tłumnie ciągnęli do cesarskich punktów werbunkowych Galicji, bo służba w wojsku przynajmniej gwarantowała jakąś strawę. Nie jest też przypadkiem, że powtarzające się lata nieurodzajów, zagrażające wyżywieniu chłopstwa były najpewniejszą pobudką do buntu. Chłopi pragnęli mniej pracować, najlepiej oczywiście, można by domniemywać, wcale. To przecież swoje obciążenie pracą na rzecz dziedzica grzebali pod owymi kapliczkami pańszczyźnianymi”. Ponieważ mamy też, prawie tak samo często powtarzane jak prawa przeciw zbiegostwu, także i prawa przeciw hazardowi, pijaństwu i zbytkowi wśród chłopstwa (a tak…) – możemy też domniemywać, że i zabawić się chłopi by nie odmówili. Kozacy zresztą, wzniecając swoje powstania na Ukrainie, jako jeden z częstszych postulatów wysuwali i ten, żeby im wolno było gorzałkę destylować w dowolnych ilościach i nie tylko na własne potrzeby, ale i na sprzedaż. Widać był to popytny towar.

Gdzie tu jest jakaś abstrakcyjnie rozumiana „wolność”? Źródła nic o żadnej wolności nie mówią – to badacz, zwolennik pewnego określonego poglądu na świat, ową abstrakcyjną „wolność” pod chłopskie czapki wkłada. Czy ona pod owymi czapkami sama z siebie by się pojawiła, choćby i niejasno wyartykułowana? Nie sposób rozstrzygnąć. Wydaje mi się jednak, że jest to pojęcie dla opisu sytuacji chłopstwa w dawnej Polsce po prostu zbędne. Jako takie powinno więc podpadać pod brzytwę Ockhama. I właśnie owe śmieci zalegające stosami wokół miast, miasteczek i wsi w całej Polsce są idealnym przykładem na to, że należy unikać wkładania ludziom pod czapki zbędnych dla opisu ich zachowań ideałów. W zupełności wystarczy założyć, że reagują na bodźce.

W naszej gminie, która jest pod tym względem zapewne typowa, mieszkaniec może sobie wybrać jedną z dwóch firm wywożących śmieci, które mają na tym terenie praktyczny monopol, wynikający z posiadania umów z odbiorcą śmieci – wysypiskiem. Wysypisko nie przyjmie śmieci przywiezionych prywatnie (podobnie jak schronisko dla zwierząt na Paluchu w Warszawie nie przyjmuje kotów i psów innych niż dowiezione przez straż miejską – oryginalny sposób na przerzucenie ciężaru utrzymania lub uśpienia błąkającego się zwierzęcia na barki mieszkańców, którzy okazali się na tyle naiwni, by takowego odłowić i na chwilę przygarnąć…). Rozbestwione tym monopolem firmy starają się oczywiście, w miarę możliwości, nie robić nic innego poza pobieraniem opłat od mieszkańców, z którymi mają umowy. Na początku naszego zamieszkania w Boskiej Woli usiłowałem sprawić, aby śmieciarka odwiedzała także i nasze, w pewnym oddaleniu od wsi położone gospodarstwo. Bezskutecznie. Czy to z przyrodzonej tępoty umysłu (skoro robota lekka, łatwa i przyjemna – to geniuszy do niej nie trzeba…), czy to z małpiej złośliwości i lenistwa moi rozmówcy po drugiej stronie trubki nie zadali sobie jednak nawet trudu, by zrozumieć i zapamiętać moje krótkie przecież i łatwe nazwisko – bez czego oczywiście nie byli w stanie odszukać w swoich rejestrach podpisanej przeze mnie umowy. Dałem sobie spokój. Na Nowy Rok firma, która dalej, z uporem godnym lepszej sprawy wystawia mi co miesiąc faktury za jeden obowiązkowy worek śmieci miesięcznie (ani myślę ich płacić, skoro nigdy, ani razu do mnie przez trzy lata nie przyjechali), przysłała mi też kalendarzyk, w którym zaznaczone są dni (po jednym na miesiąc), gdy teoretycznie owe obowiązkowe worki odbiera. Rozumiem, że mam taki worek wziąć na plecy i przespacerować się kilometr do wsi, tak? Oczywiste jest też, że nikt nie będzie tak naiwny, by wykupić drugi czy trzeci worek ponad ten obowiązkowy pierwszy, który czy chce, czy nie chce, napełnić śmieciami przez miesiąc i zdać musi. Systemy bywają zresztą różne. W niektórych gminach nie ma obowiązku oddawania worka co miesiąc – można sobie dowolnie przywołać śmieciarkę, gdy worek się napełni. Wówczas, rzecz jasna, worki nie napełniają się w ogóle nigdy, bo naiwny by był ten, kto płaciłby za coś, co może mieć za darmo.

W gminie sąsiedniej bardziej widać realnie podchodząca do życia władza pozostawiła publiczne kontenery na śmieci. Co jest jeszcze w miarę najrozsądniejsze – trzeba sobie co prawda zadać trud dostarczenia śmieci do kontenera, ale że jest on w sumie mniejszy niż trud wyrzucenia tych samych śmieci gdzieś za wsią, gmina sąsiednia jest znacząco czystsza od naszej. Zauważmy bowiem, że na ogół nikt nie zaśmieca własnego obejścia (no… zależy, co kto uważa za śmieci jeszcze…), własnych łąk, pól czy lasów. Śmieci wyrzuca się tam, gdzie można zakładać, iż nikt się o ich obecność nie będzie kłócił. Sąsiedzi się śmieją że ja, osiedlając się w Boskiej Woli, zabrałem wsi śmietnik – bo moje obecne grunty, przez dziesięciolecia leżąc bezpańskie, były właśnie najporęczniejszym, jako że stosunkowo najbliżej położonym miejscem, gdzie można się było rzeczy niechcianych pozbyć. Stąd też o śmieciach wiem więcej niż niejeden śmieciarz – jak sądzę. Wiele też wiem o sekretnym życiu wsi, stosy wytworzonych przez jej mieszkańców odpadów przerzuciwszy (wszystkie noworodki, jakie się we wsi przez ostatnie 20 lat rodziły, zostawiły swoje pieluchy na mojej ziemi – nie ma gorszego rodzaju odpadu, to się w ogóle nie rozkłada! Tak samo wiem o długim i ciężkim życiu z cukrzycą jakiejś babci, po której została mi góra ampułek po insulinie i druga góra strzykawek i igieł – a i ofertę miejscowego sklepu znałem na wylot, nim się w nim pierwszy raz pojawiłem, bo wszystkie opakowania można było u mnie znaleźć). Śmieci trafiają na bezpańskie – na działki należące do nieobecnych właścicieli (drżyjcie Warszawiacy, którzyście kawałki gruntu za miastem wykupili!), na grunty gminne lub państwowe (najczęściej do lasu właśnie), na nieużytki wszelkiego rodzaju.

Mechanizm tego zjawiska jest prosty. Z jednej strony jest potrzeba – rzeczy niechcianych jakoś pozbyć się należy. Z drugiej sposobność – istnienie w całym kraju wielu bezpańskich i niepilnowanych działek, na których bezkarnie można śmiecić. Można by oczywiście – i tak się też robi – apelować do morale Polaków: nie śmiećcie, gdzie popadnie, bo w ten sposób i sobie szkodzicie – czyż nie jest rzeczą obrzydliwą spacerować po lesie pełnym śmieci, spod śmieci grzyby czy jagody zbierać, wodę z zaśmieconych ujęć pić czy jeść chleb z ziarna wyrosłego na pokładach wyrzuconego azbestu? Każdy się z tym przecież zgodzi. I każdy będzie dalej robił swoje – ponieważ ma potrzebę pozbycia się rzeczy zbędnych i ma sposobność zrobienia tego bezkosztowo, jeśli tylko w rozsądnej odległości od obejścia znajdzie jakiś bezpański, niepilnowany kawałek gruntu (z czego, tak na marginesie, jasno też wynika, że Polacy wcale nie śmiecą, gdzie popadnie!).

Jest z tym morale dokładnie tak samo jak z ową wolnością w stosunkach pańszczyźnianej wsi ze szlacheckim dworem. Pojęcie to jest całkowicie zbędne i do opisu sytuacji niczego nie wnosi.

REKLAMA