Podstawy ekonomii: krótkowzroczność finansowa

REKLAMA

Najbardziej ryzykownym elementem polskiego sektora finansowego nie są wcale oszalałe indeksy czy dołujące akcje, lecz nierzetelni dorady finansowi oraz tzw. eksperci od inwestowania.

Ci ostatni, za pośrednictwem życzliwych im (a bezkrytycznych) mediów donieśli właśnie, że oto inwestorska gawiedź się zbuntowała i „wycofuje swoje oszczędności z funduszy inwestycyjnych” w tempie kilka miliardów złotych miesięcznie. Nawet w obliczu nadchodzącego kryzysu, nasi papierowi (od papierów wartościowych) guru nie mają odwagi przyznać się do błędu. A przecież każde dziecko wie, że oszczędności i inwestycje to dwa całkowicie różne narzędzia finansowe.

REKLAMA

Przypomnijmy więc, bo nie ma komu tego zrobić, że oszczędności to odłożony na stosunkowo krótki czas (od kilku miesięcy do dwóch, trzech lat) popyt, kumulowany przeważnie systematycznie, inwestycje zaś to instrument ryzyka, charakteryzujący się znacznie dłuższą perspektywą czasową. Podstawową cechą oszczędności jest to, że saldo kapitału odłożonego nie może spaść poniżej tego, co odłożyliśmy. Jeśli w okresie oszczędzania odłożyłem 1000 zł, to na koncie oszczędnościowym nie mogę mieć mniej niż 1000 zł. Tym oszczędności różnią się od inwestycji, które takich gwarancji kapitałowych nie posiadają. Dlatego, ciułacz, który rok temu odłożył 1000 zł, ma dziś na koncie ok. 1024 zł. Inwestor zaś, który ulokował je w akcje silnych amerykańskich firm przemysłowych (ekwiwalent Dow Jones Industrial) ma nie więcej niż 995 zł., a jeśli skusiły go rekordowe notowaniami WIG 20, zostało mu mniej więcej 900 zł. Ciułacz nie może stracić (nominalnie), inwestor może.

Ze względu na swój bezpieczny charakter, oszczędności lokuje się niemal wyłącznie w bankach i kasach oszczędnościowo – kredytowych. Instrumentem, w którym instytucje te lokują nasze oszczędności są najczęściej depozyty krótkoterminowe, rzadziej, krótkoterminowe obligacje rynku pieniężnego i pożyczki hipoteczne. Wszystkie one obłożone są pewnym zestawem gwarancji udzielanych przez bank.

Kowalski może oszczędzać, żeby pieniądze swoje później zainwestować. Nigdy odwrotnie. Ktoś, kto inwestuje, myśląc o oszczędzaniu ryzykuje podwójnie; raz, lokując swoje pieniądze w papierach wysokiego ryzyka, dwa, narażając się, że w chwili, gdy będzie ich potrzebować, pieniędzy nie będzie, albo będzie ich mniej niż odłożył.

Z powyższego widać, że termin: oszczędzanie w funduszach inwestycyjnych jest sprzecznością samą w sobie. Doradca finansowy, który w Stanach Zjednoczonych doradziłby komuś oszczędzanie w fundusze inwestycyjne, najpierw by stracił licencję, a gdyby jego klient poniósł większe straty, to także i majątek. W Polsce „oszczędzanie w funduszach inwestycyjnych” jest praktyką codzienną, stosowaną nawet w reklamach w popularnych mediach. Ostatnio jakiś bank gwarantuje 10 procent rocznie pod warunkiem, że on te 10 procent dla nas zarobi. Nie zwalnia nas przy tym z obowiązku złożenia znacznej opłaty sprzedażnej. Najgorsze, że nikogo to nie dziwi. A wszystko dla paru marnych groszy, które doradcom, agentom, maklerom i innym papierowym guru i tak odbiją się czkawką.
Dla nierzetelnego doradcy finansowego odesłanie klienta do banku jest równoznaczne z poniesieniem straty. Banki prowizji nie płacą, a jeśli już to rzadko i znacznie mniejszą niż fundusze inwestycyjne czy domy maklerskie. Problem w tym, że liczenie na prowizję jest podejściem krótkowzrocznym. Dobry doradca zarabia naprawdę tylko wtedy, gdy sprzeda klientowi produkt, który jest dla tego ostatniego właściwy i korzystny. W myśl zasady, że sprzedający otrzymuje od swoich klientów tyle, ile sam im dał. Może nie zarobić prowizji dziś, czy jutro, ale zarobi ją za rok, i dwa, i pięć, i dwadzieścia pięć. Będą z nim współpracować dzieci klienta, a może nawet jego wnuki. Takie działanie jest nie tylko uczciwsze, ale i znacznie bardziej zyskowne, niż doraźna prowizja dzisiaj i strata klienta jutro.
Niestety, niewielu finansistów zdaje sobie z tego sprawę. I dlatego trudno się dziwić, że swoje pieniądze z funduszy inwestycyjnych wycofują nawet posiadacze kont emerytalnych. Dlaczego? Bo się zrazili; bo się boją; bo stracili zaufanie, orientację etc. Ci ludzie są dla doradcy finansowego straceni. Nie tylko zresztą oni. Ich krewni i znajomi też. Jeden rozwścieczony klient jest w stanie poinformować o powodach swego gniewu do tysiąca osób. Słowem, może zrobić krzywdę i zepsuć reputację nie tylko złemu doradcy, ale i całej branży.

P.S. Na szczęście klientela ma dziś wybór – jeśli nie papiery wartościowe, to może nieruchomości. Zwłaszcza, że w obliczu toczącej nas inflacji ta ostatnia branża wydaje się nawet korzystniejsza.

Książki Autora artykułu można kupić w naszej internetowej księgarnii

REKLAMA