Wielki Brat w cieniu Boeinga

REKLAMA

Jak wiadomo, Wielki Brat Patrzy, Wielki Brat Czuwa, trochę podobnie do przedwojennej Falangi, która co prawda nie „patrzyła”, tylko „walczyła” (Falanga walczy, Falanga czuwa, Falanga wielką Polskę wykuwa. Nie kupuj u Żyda, kupuj u swego, w ten sposób wygonisz Żyda parszywego”), ale przecież „czuwała”, więc przynajmniej w tym podobna była do dzisiejszego Wielkiego Brata. Więc Wielki Brat Patrzy, Wielki Brat Czuwa, mając do dyspozycji roje satelitów, co to dniem i nocą obserwują każdy skrawek ziemi, bez trudu zauważając ruch obiektu wielkości pudełka zapałek, a jakby tego było mało, to jeszcze aparaturę podsłuchową, dzięki której może podsłuchać wszelkie rozmowy, żeby wypełniło się proroctwo Czesława Miłosza, co to napisał, że „spisane będą czyny i rozmowy”.

Nawet w naszym nieszczęśliwym kraju każda z bezpieczniackich watah, które – jak to w demokracji – wypączkowały z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa i Wojskowych Służb Informacyjnych, niczym „grzyb trujący i pokrzywa” – więc każda z tych watah prowadzi „działalność operacyjną”, to znaczy – podgląda, podsłuchuje i prowokuje obywateli, no i oczywiście – werbuje sobie agenturę, którą potem umieszcza a to w państwowym biznesie, a to w niezależnych mediach głównego nurtu, które dzięki temu ćwierkają z właściwego klucza, a to w niezależnej prokuraturze, czy niezawisłych sądach, dzięki czemu całe państwo jest aż do bólu przewidywalne – zaś Umiłowani Przywódcy w podskokach nie tylko nadają temu łajdactwu pozory legalności, ale i przerzucają część kosztów utrzymania bezpieczniaków na sektor prywatny.

REKLAMA

Na przykład na podstawie ustawy Prawo telekomunikacyjne, operatorzy telefonii komórkowej muszą rejestrować treść rozmów telefonicznych, a gwoli gromadzenia tych zapisów na nośnikach elektronicznych – utrzymywać „kancelarie tajne”, w których zatrudnione mogą być wyłącznie osoby dysponujące certyfikatem dostępu do informacji niejawnych, to znaczy – jacyś ubecy, bo komuż innemu ABW, co to sprawnie, to znaczy – nawet „bez ich wiedzy i zgody” – zneutralizowała niebezpiecznych gadów w ramach słynnej operacji „Menora”, wydałaby taki radosny przywilej? W tej sytuacji wydawałoby się, że nawet myszka nie prześliźnie się przez siec, jaką gwoli bezpieczeństwa swoich trzód rozciągnęli nad nimi Umiłowani Przywódcy.

A jednak i w takich okolicznościach przyrody zdarzają się przypadki niepojęte. Nie mówię już na przykład o tym, że właśnie minął rok, jak na zagranicznym portalu picture push nieznany sprawca używający nicka „sapere aude” umieścił był fałszywkę z moim rzekomym zobowiązaniem do współpracy z SB i chociaż zarówno zawiadomiona przeze mnie policja, jak i niezależna prokuratura prowadzą w tej sprawie energiczne śledztwo, podejmując w jego ramach coraz to nowe „czynności”, nie tylko udało się ustalić tożsamości nieznanego sprawcy, ale nawet – o czym nie bez zdumienia dowiedziałem się podczas ostatniego przesłuchania na komendzie policji w Warszawie – nie udało się nawet wystąpić do administratora owego zagranicznego serwera, chociaż jeszcze rok temu przekazał mi on informację, iż doskonale zna IP komputera, z którego fałszywka owe została wysłana, ale informację tę może przekazać wyłącznie policji albo prokuraturze. Wszystkie te informacje organom ścigania przekazałem, a skoro przez cały rok nie były one w stanie zainterpelować owego administratora w tej sprawie, to jakże można się dziwić przebiegowi śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej? Dzięki temu katastrofę tę można eksploatować politycznie aż do następnych wyborów, a kto wie, czy nie już do każdych, bo wiadomo przecież, że takie piękne katastrofy nie trafiają się codziennie, a zatem jak już się raz trafiła, to trzeba ją szanować. Toteż nic dziwnego, że szanują ja zarówno ruscy szachiści, którzy zachomikowali dowody rzeczowe, dzięki czemu w każdej chwili potrafią dokonać w śledztwie zaskakującego zwrotu, który zarówno premieru Tusku, jak i jego protektorom z wojskowej razwiedki podnosi włosy na głowie, jak i Umiłowani Przywódcy w naszym nieszczęśliwym kraju, bo dzięki temu mogą pięknie się różnić, nie dotykając żadnego istotnego problemu naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z przypadkiem malezyjskiego boeinga z 239 pasażerami na pokładzie, który 8 marca wystartował z Kuala Lumpur do Pekinu, ale po godzinie lotu nie tylko „zniknął z radarów”, ale w dodatku zmienił kurs o 180 stopni, kierując się donikąd. Jeśli bowiem prawdą jest, że chiński patrolowiec wychwycił sygnały z czarnych skrzynek tego samolotu na Oceanie Indyjskim około 2 tysięcy kilometrów na zachód od australijskiego miasta Perth, to jest oczywiste, że samolot ten leciał donikąd, bo w kierunku, w jakim leciał nie mógłby już nigdzie wylądować. Aż do Antarktydy rozciąga się tam całkowicie pusty ocean. Zatem – w jakim celu samolot, po komunikacie pilota, że „wszystko w porządku, dobranoc”, zmienił o 180 stopni kurs, kierując się donikąd, w jaki sposób „zniknął z radarów”, skoro według informacji „Wall Street Journal” jego silniki pracowały potem „jeszcze kilka godzin” – co automatycznie zarejestrowały odbiorniki zakładów Rolls-Royce’a? Wprawdzie gazeta powiada, że w ten sposób samolot mógł dolecieć nawet do Pakistanu, ale skoro chiński patrolowiec wykrył sygnał czarnych skrzynek około 2 tys. km na zachód od Perth, to znaczy, że leciał gdzie indziej, a konkretnie – donikąd. Gdyby samolot został porwany, to porywacze jednak chcieliby gdzieś nim dolecieć, ale wtedy skierowaliby go na jakiś inny kurs, a nie na taki, gdzie lot musiał zakończyć się na dnie oceanu. W tej sytuacji porwanie wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Bardziej prawdopodobne wydaje się celowe zniszczenie samolotu. Ale kto chciałby celowo zniszczyć samolot z ponad 200 pasażerami na pokładzie i w jaki sposób mógłby nakłonić do tego załogę, zakładając, że sam też musiałby zginąć? Co zatem stało się na pokładzie malezyjskiego boeinga i dlaczego – to jedna sprawa, a druga – w jaki sposób mógł nie tylko „zniknąć z radarów”, ale również w jaki sposób mógł stać się niewidzialny dla tych wszystkich satelitów, za pomocą których Umiłowani Przywódcy śledzą wszystkie nasze poruszenia, żebyśmy przypadkiem się nie bisurmanili w sposób niepożądany?

Badanie pańskiej choroby niesłychanie wzbogaci medycynę – powiedział doktor do pacjenta, przerażonego finansowymi skutkami takiej deklaracji. Taka kumulacja zagadek z pewnością dostarczy pożywki dla najrozmaitszych teorii spiskowych, poczynając od hipotezy przypadkowego zestrzelenia samolotu przez jakiegoś drona, którego dysponent za nic w świecie się teraz do tego nie przyzna, aż do celowego zatopienia, które miałoby ukryć kradzież złota, jakie samolot ten miał przewieźć do Pekinu. Już tam prawdy nieprędko się dowiemy, albo nawet i nigdy, podobnie zresztą, jak w sprawie katastrofy w Smoleńsku, albo zabójstwa prezydenta Kennedy’ego, w przypadku którego nie jest nawet pewne, czy Harvey Lee Oswald strzelał doń z karabinu z okna składnicy książek w Dallas, czy nie strzelał – bo pamiątkowa tablica, wmurowana w ścianę tego budynku głosi, że strzelał „prawdopodobnie”.

REKLAMA